GAZETA Andrzej Kleina:
Sny erotyczne
(14.08.2008)

Powszechnie uznaje się Zygmunta Freuda I Carla Gustava Junga za największych specjalistów od marzeń sennych. Mój kumpel Stachu mówi, że absolutnie niesłusznie. Jego zdaniem nie koronowanym autorytetem w tej branży był gość zwany Artemidorem, piszący na te tematy w II wieku po Chrystusie (1).

Artemidor z Daldis pisząc „Sennik" założył aby był on podręcznikiem przydatnym w codziennej praktyce a zarazem szeroko zakrojonym traktatem teoretycznym o znaczeniu procedur interpretacyjnych.

Analiza snów stanowiła część technik egzystencjalnych. Ponieważ senne wizje uważane były za sygnały z rzeczywistości bądź przesłania z przyszłości, liczyła się ich deszyfracja. Była to bardzo stara tradycja ludowa, ale również zwyczaj przyjęty wśród ówczesnych wykształciuchów.

W odróżnieniu od Artemidora, Freud uważał, iż sny są niczym innym jak spełnieniem marzeń. - „O czym śni gęś?" - pytał jeden ze słuchaczy Freuda, i odpowiadał: „O kukurydzy". I w tych dwóch zdaniach zawiera się zdaniem Freuda cała teoria mówiąca o tym, że sen to spełnienie życzenia (2).

Artemidor za najważniejsze uznał drobiazgowe wyłożenie czytelnikowi w jaki sposób należy rozłożyć sen na czynniki pierwsze i ustalić jego diagnostyczny sens. Tak więc jego dzieło miało stanowić poradnik życiowy i służyć jako narzędzie przydatne na różnych zakrętach drogi życia.

W uprawianej przez Artemidora analizie snów poczesne miejsce zajmują sny erotyczne i seksualne. Jego zdaniem istnieją trzy typy stosunków seksualnych: zgodnych z prawem (kata nomon), sprzecznych z nim (para nomon) i sprzecznych z naturą (para physin). Istnieją też trzy kategorie kobiet, do których można mieć dostęp: żona, kochanka, i prostytutka.

Śnić, że ma się stosunek z własną żoną, jest korzystnym znakiem, gdyż żona pozostaje w stosunku naturalnej analogii do zawodu i profesji; tak samo jak tamte, i ona pozwala wykonywać dobrze znane i legalne czynności; ciągnie się z niej zysk jak z fortunnego zajęcia; rozkosz, jakiej dostarcza to pożycie, jest zwiastunem rozkoszy, jakich dostarczą dobrodziejstwa zawodu. Między żoną a kochanką różnicy nie ma...

Trochę inaczej wygląda przypadek prostytutek. Mimo, iż stosunki z nimi zgodne są z prawem, jest „coś wstydliwego" w ich odwiedzaniu a jednocześnie kosztownego. Odwiedzanie prostytutek we śnie może zapowiadać śmierć.

Dziedzina sprzeczna z prawem, to incest ograniczony do stosunków kazirodczych. Stosunek ojca z synem, zwiastuje utratę pieniędzy (poprzez analogię z bezproduktywną utratą nasienia). „Posiadanie" ojca przez syna to wrogość i konflikt. Sen o stosunku z córką nic też dobrego dla ojca nie wróży (również utrata pieniędzy). Kazirodztwo z matką jest często nośnikiem korzystnych przepowiedni. Matka to zawód i łączenie się z nią to sukces i powodzenie we własnej profesji.

Stosunki przeciw naturze, to pozycje seksualne inne jak „twarzą w twarz". Stosunek oralny jest ohydny, jest to „moralny błąd". Nienaturalne pozycje są przepowiednią ułomnych relacji społecznych (złe związki, wrogość) lub zapowiedzią złej passy ekonomicznej. Inne wykroczenie przeciwko naturze to stosunki: z bogami, ze zwierzętami, z trupami, stosunki z samym sobą (nie masturbacja) oraz stosunki między kobietami. Wszystkie zapowiadają kłopoty.

Dla Junga (3), sen, jak sam pisze, to małe drzwiczki ukryte w najciemniejszych i najskrytszych głębinach duszy, otwierające się na ową kosmiczną pranoc, którą była dusza na długo przedtem, nim otrzymała świadomość „ja", i którą dusza się stanie, sięgając daleko ponad to, co świadomość „ja" kiedykolwiek zdoła zdobyć. (...) we śnie natomiast wnikamy w człowieka głębszego, bardziej uniwersalnego, prawdziwszego i noszącego znamię wieczności, w człowieka brnącego w mrokach pierwotnej nocy, kiedy to jeszcze był Całkowitością.

(...) Sny nie są bynajmniej zamierzonymi i dowolnymi wymysłami, lecz zjawiskami naturalnymi, będącymi niczym innym, tylko tym właśnie, co przedstawiają. Sny nie zwodzą, nie kłamią, nie przekręcają, nie tuszują czegoś, lecz w naiwny sposób wieszcza to, czym są i co myślą. Jeśli więc irytują i zwodzą, to tylko dlatego, że ich nie rozumiemy. Nie posługują się żadnymi sztuczkami, żeby coś ukryć, lecz mówią to, co tworzy ich treść na swój sposób na tyle wyraźnie, na ile jest to możliwe. Jesteśmy nawet w stanie poznać, dlaczego są tak specyficzne i trudne w odbiorze: doświadczenie pokazuje, że sny zawsze usiłują wyrazić to, czego „ja" nie wie i nie pojmuje".


(1) - Historia seksualności - Michel Foucault (Czytelnik, Warszawa 1995);

(2) - Objaśnianie marzeń sennych - Sigmund Freud (Wydawnictwo KR Warszawa 1996);

(3) - Wspomnienia, sny, myśli - Carl Gustav Jung (Wydawnictwo Wrota 1993);



Andrzej Kleina:
O języku i agresji
(14.08.2008)

Język polski jest bardzo plastyczny, fantastycznie nadaje się do polemiki, dyskusji, erystyki. Można budować zdanie złożone podrzędnie i proste. Nic nie usprawiedliwia budowania zdań prostackich. Nie wspominając o ordynarnych. Świadczy to bowiem o niebywałym ubóstwie jeśli jest stanem permanentnym, świadczy też o przerabianej aktualnie deprywacji czy też frustracji i oby to był stan przejściowy.

Nie zgadzać się z kimkolwiek kompletnie i absolutnie, żadna to nowość. Na ten, tamten i wiele innych tematów. Kiedy jednak bawi się ktoś w publicystę, to wolność słowa jedno, a kultura słowa - drugie. Cenię sobie niebywale wolność słowa, zdaję sobie sprawę z jego mocy a także odpowiedzialności za słowo.

Mój kumpel Stachu mówi, że język polski, znaczy się mówiony (pisany odrobinę mniej), zszedł na psy. I wcale nie na rasowe. Mało kto potrafi zbudować proste zdanie bez słów pomocniczych zaczynających się na „ch” i „k”. Pewien profesor, Stachu mówi, że widział to na własne oczy w telewizorni, cytował ekipę hydrauliczną którą mu naraił kolega docent. Przyszło trzech takich, popatrzyli na pękniętą rurę i jeden spokojnie skonstatował:

- O, k…, tu jest p…e…

- Eee, i ty tam tyż jest p…e…

- O k…a…

- O k…a…

- Menda p…a. Co one tu wywineli?

- To k… z tego plastika cieknie j…o w d…

- Panowie, ale tu są dzieci – powiedział przestraszony profesor…

- Panie, k…a. A co one, znaczy się te dzieci w domu robią? To one, k…a do szkoły nie chodzą…? Gamonie jakie k…a w ojca, czy co?


Francuski psychiatra Gilles de La Tourette opisał zespół cechujący się napadowym pojawianiem tików i wypowiadaniem nieprzyzwoitych słów, przekleństw a także grymasami mimicznymi. Czy panowie hydraulicy cierpieli na to zaburzenie?

O agresji powiedziano w zasadzie wszystko. Ale Amerykanom ciągle wiedzy o człowieku mało. Bo, czy ona wrodzona jest, czy nabyta, to właściwie pikuś mały. Dlaczego ludzie tak bardzo fascynują się przemocą? Dlaczego rajcuje ich dowalanie innym? Ponieważ nasz mózg traktuje agresję tak, jakby była przyjemnością i nagrodą, podobnie jak jedzenie, narkotyki czy seks - dowodzą najnowsze badania prowadzone na Vanderbilt University w Stanach Zjednoczonych. Ich wyniki zostały opublikowane na łamach pisma "Psychopharmacology".

Co tam badania. Wystarczy pozaglądać na lokalne portale… - Agresja występuje u wszystkim niemal kręgowców. Konieczna jest do uzyskania i zachowania niezbędnych do przeżycia dóbr, takich jak pożywienie, terytorium czy partner - mówi prof. Craig Kennedy z Vanderbilt University. - Odkryliśmy, że "ścieżka nagrody" w mózgu angażowana jest w odpowiedzi na wydarzenia związane z agresją. Włącza się w to również dopamina. Jak dodaje Maria Couppis z Vanderbilt University, wiadomo, że dopamina produkowana jest w odpowiedzi na bodźce zawierające nagrodę, takie jak pożywienie, seks i narkotyki. - Teraz odkryliśmy, że służy ona również jako pozytywne wzmocnienie dla agresji. Naukowcy prowadzili badania na myszach, co według mnie nie umniejsza ich wartości, chociaż koła zbliżone do budki z piwem mogą negować ich wartość.

- Dowiedzieliśmy się z tych doświadczeń, że osobnik może celowo dążyć do agresywnych zachowań w relacjach z innymi, wyłącznie dlatego, iż jego mózg odbiera to jako nagrodę - wyjaśnia Kennedy.

Dlatego nie chcę straszyć administratorów i moderatorów portali (siebie nie wyłączając), ale agresji internetowej powstrzymać nie damy rady. Jak byśmy się nie wytężali. Bo człowiek to taki przecież kręgowiec, że szuka nagrody a ucieka od kary, no to nie będzie przecież rezygnował z radochy jaką daje mu dowalenie z główki sąsiadowi.



Andrzej Kleina:
Dobro wspólne
(13.08.2008)

Nie jestem tak obeznany w prawie, jak wnuk Stacha, co jest na 3 roku prawa a nawet administracji, ani tak oczytany, jak sam Stachu, który nawet przeczytał „Ulissesa” James Joyca, co mnie się nigdy nie udało, mimo, iż posiadam własnego, ani tak pewny swego, jak Jacek Różanski szef lubawskiego OSiR co wszystko wie. Czyli nie jestem. Mimo to, a może właśnie dlatego, chodzi za mną pewna kategoria, którą nazywa się „dobrem wspólnym”. Co to takiego? Gdzie ono mieszka, czym się żywi, z kim sypia i dlaczego tak krótko? Stanowi to dla mnie zagadkę, którą przez całe życie próbuję rozwiązać. Dlaczego jedni ludzie, będący niestety w mniejszości, szanują wspólny korytarz w bloku w którym mieszkają, a inni tylko własne mieszkanie?

Zdjęcia, które opublikowano w poprzednim numerze „Kuriera”, mówię o tym z całą odpowiedzialnością, są manipulacją! – stwierdził tytan podporządkowania filozofii magistratu Różański. – Były wykonywane po tygodniu upałów, tuż przed zachodem słońca, kiedy cienie były wyjątkowo długie. Nie mówię, że bąbli nie było, ale w takich warunkach stają się wyjątkowo widoczne. Fotografie zostały zrobione po to, by uwypuklić rzekomy problem, który tak naprawdę nie ma wielkiego znaczenia.

Zasada: każde kłamstwo, każde matactwo, zmienianie własnych wypowiedzi, niekonsekwencja logiczna, marsz w „zaparte”. Mistrz submisji, podporządkowania się wręcz rekruckiego, bez elementarnego szacunku dla prawdy jako moralnego imperatywu.

Fotografie nie zostały zrobione po to, by uwypuklić rzekomy problem, a po to, by dać świadectwo prawdzie, ponieważ kiedy je zobaczyłem przeżyłem szok. Nie istotna jest godzina ich zrobienia, oświetlenie zewnętrzne, cienie, lub ich brak. Nie istotne jest czy do tego momentu upały trwały tydzień, czy nawet dwa tygodnie. Istotne jest to, że w dniu 29 lipca pomiędzy godziną 15,30 a 16,00 kiedy po raz pierwszy w życiu znalazłem się na tzw. nowej płycie Stadionu Łazienkowskiego, by powtórzyć film sprzed 45 lat i odrobinę sobie pobiegać, zauważyłem pęcherze na bieżni.

Istotne jest to, że gdyby w tym dniu miały się odbyć Mistrzostwa Polski w LA seniorów, to by się nie odbyły, ponieważ by na to nie zezwolono w obawie przed kontuzjami zawodników, którzy żyją ze sportu. Jest więc problem, i nie jest to kategoria utopijna a par excellence niezwykle poważna.

Nie zdawałem sobie dwa tygodnie temu, że sprawa jest aż tak poważna. Zarzucił Różański mi manipulację. W psychologii, i tylko przy tej interpretacji pozostanę, manipulacja (łac. manipulatio - manewr, fortel, podstęp) - to celowo inspirowana interakcja społeczna mająca na celu oszukanie osoby lub grupy ludzi, aby skłonić je do działania sprzecznego z ich dobrem/interesem. Zazwyczaj osoba lub grupa ludzi poddana manipulacji nie jest świadoma środków, przy użyciu których wywierany jest wpływ. Autor manipulacji dąży zwykle do osiągnięcia korzyści osobistych, ekonomicznych lub politycznych kosztem poddawanych niej osób.

Z wypowiedzi kolejnej Różańskiego wynika, iż moja korzyść osobista to nic innego jak uzewnętrznienie poprzez nagłośnienie sprawy ani nowej ani wielkiej, jego zdaniem (vide: pęcherze),mojej antypatii do burmistrza. Infekcja czaszko mózgowia niekontrolowana i monstrualna.

Manipulować można treścią i sposobem przekazywania informacji. Manipulację określono też kiedyś obrazowo jako "włamanie do umysłu ofiary i podrzucenie tam własnych pomysłów lub opinii w taki sposób, aby ofiara pomyślała, że sama jest ich autorem."Z punktu widzenia etyki, każda manipulacja jest zachowaniem niemoralnym, tak więc Różański zarzuca mi zachowania niemoralne.

Nie wyjaśnia na czym ta rzekoma manipulacja zdjęciami polega, czy je spreparowałem, pęcherze powiększyłem, fotki wyretuszowałem, czy sam Zeus jeszcze wie, co z nimi zrobiłem? Nie, on twierdzi ponad wszelką wątpliwość, że je zmanipulowałem, bo on to prostu wie…

Generalnie nie jest istotna moja interpretacja związana z wystąpieniem usterek na bieżni stadionu, nieistotna jest wypowiedź Różańskiego. Podstawowym problemem jest fakt ich wystąpienia – szczególnie zaś – w kontekście występującej niefrasobliwości u dyrektora. Czy jest to jego cecha charakterologiczna czy służba w sprawie? Odpowiedź specjalnych problemów nie nastręcza.

Algorytm czynności winien być następujący. Powinna zostać powołana natychmiast komisja rzeczoznawców, nie Różanskiego i Radtke, która powinna postawić diagnozę. W diagnozie tej powinna znaleźć się odpowiedź na pytanie, czy nawierzchnia syntetyczna bieżni skażona jest wadą? Bo według mnie jest, ale ja nie jestem rzeczoznawcą.

Powinna w drugiej kolejności wychwycić związek przyczynowo-skutkowy pomiędzy ilością pęcherzy a nasłonecznieniem i zawilgoceniem bieżni. Niewykluczone, że idealnym wyjściem byłoby przykrycie całego stadionu koroną, po to właśnie, by opady deszczowe odprowadzić do specjalnych komór, by móc wykorzystywać darmową wodę do polewania w upalne dni murawy boiska, a przede wszystkim by uniknąć wilgoci. Na bieżni. To samo dotyczy oczywiście promieni słonecznych, rezygnując z ich gromadzenia, ale można i o tym pomyśleć…

Powinna też wychwycić, czy objawy kliniczne schorzenia bieżni są wypadkową związaną ze zbyt pośpiesznym, niezgodnym z technologią wykonawstwem? Bo i taka hipoteza jest nad wyraz prawdopodobna.

W Polsce panuje określony klimat, nie jest on tropikalny. Jeżeli przy relatywnie niskich temperaturach powstają pęcherze, to wniosek dla mnie w pierwszym odruchu jest taki, że nawierzchnia ta przeznaczona jest być może dla innej szerokości geograficznej, bo w naszej stanowi najzwyklejszy bubel.

Zdaniem Różańskiego wykonawca usunie usterki do końca miesiąca a nawet dorzuci do interesu gratis patent do usuwania wody. Co by więc nie powiedzieć, jestem ojcem chrzestnym urządzenia do ściągania wody z bieżni, bo gdyby nie moja publikacja, ślepota Różańskiego i jemu podobnych by trwała. Przekonany też jestem, że wykonawca wykaże się ponadnormatywną inteligencją i dorzuci Różańskiemu dwa noże gratis. Do przecinania pęcherzy. A jednocześnie jakąś wycieczkę choćby na Kanary, by mógł wyleczyć pęcherze na dłoniach, które mu powstaną przy wycinaniu tych występujących na bieżni….

Jestem przekonany, że nowy burmistrz wyrzuci Różańskiego z roboty na zbitą twarz…



Andrzej Kleina:
Bóg umarł
(12.08.2008)

W ślad za przedstawionymi poglądami Zygmunta Freuda na temat powstania religii, wklejam kolejny bryk dotyczący poglądów innych myślicieli. Jest on z natury rzeczy skrótowy, dość powierzchowny, niemniej, odrobinę ich istotnych poglądów zawiera.

Poglądy Ludwiga Feuerbacha (1804 – 1872)

Feuerbach był najbardziej wpływowym przedstawicielem teorii kompensacji, która wyjaśnia, że powstanie religii nie jest wynikiem objawienia Bożego, a znajduje swoją przyczynę wyłącznie w nieszczęściu człowieka. Sformułował swą tezę w krótkiej frazie: „Ubogi człowiek ma bogatego Boga”.

Kompensacja polega na tym, że ludzie swe nieziszczalne tęsknoty, wyobrażenia, marzenia przenoszą na istotę pozaziemską, czyli Boga. Feuerbach mówi dosłownie: „To, czym człowiek sam nie jest, ale czym pragnie być, wyobraża sobie w swoich bogach jako istniejące; bogowie są życzeniami ludzkimi, rzeczywiście pomyślanymi, przemienionymi w istoty nierzeczywiste” .

Feuerbach mówi dalej: „Gdyby człowiek nie umierał, gdyby żył wiecznie, gdyby więc nie było śmierci, to nie byłoby i żadnej religii” . Jego zdaniem – groby ludzkie – to miejsca narodzin bogów. Mówi też, że wiara w Boga przeszkadza człowiekowi stać się wolnym i dojrzałym. Formułuje postulat: „Chcę abyście wy, moi słuchacze, z przyjaciół Boga stali się przyjaciółmi człowieka, z ludzi wierzących – ludźmi myślącymi, z ludzi modlących się – ludźmi pracującymi, z kandydatów na tamten świat – badaczami tego świata, z chrześcijan, którzy wedle własnego wyznania są na pół zwierzętami, na pół aniołami – ludźmi, pełnymi ludźmi” .

Poglądy Karola Marksa (1818 – 1883)

Marks wyraźnie przyznaje się do Ludwiga Feuerbacha (1804 – 1872) jako swego nauczyciela, mówiąc: - Feuerbach jest naszym największym prorokiem. Nie ma innej drogi do prawdy jak przez strumień ognia (gra słów: Feuerbach oznacza „strumień ognia”). Jest on czyśćcem teraźniejszości.

Marks najistotniejsze swe myśli zawarł w niewielkiej, niespełna dwadzieścia stron liczącej rozprawie „Przyczynek do krytyki Heglowskiej filozofii prawa”. Zgadza się w niej Marks z Feuerbachem, że człowiek jest zwierciadłem człowieka i jego marzeń. Mówi wprost: - „Człowiek tworzy religię, nie zaś religia człowieka. Religia jest to mianowicie samowiedza i poczucie samego siebie u człowieka, który siebie bądź jeszcze nie odnalazł, bądź już znowu zgubił” .

Oznacza to ni mniej ni więcej, że religia nie należy do istoty człowieka, lecz jest jej nadużyciem, o tyle, że człowiek religijny albo zrezygnował ze swojego prawdziwego bytu ludzkiego, albo go jeszcze nie odnalazł. Człowiek religijny jest człowiekiem wyobcowanym…

Marks zgadzając się z Feuerbachem uważa, iż człowiek religijny swoje niespełnione pragnienia i tęsknoty rzutuje na „Boga”, a zatem sam stwarza sobie swojego Boga – lub swoich bogów. Mówi wprost: - „Religia jest westchnieniem uciśnionego stworzenia, sercem nieczułego świata, jak jest duszą bezdusznych stosunków. Jest ona opium ludu” .

Dość często spotkać można stwierdzenie, iż dla Marksa religia jest opium dla ludu. Nic bardziej błędnego. To do słów Marksa o religii jako „opium ludu” nawiązał później Lenin w służącej do zwalczania religii formule: „opium dla ludu”, przez które klasy panujące świadomie oszałamiają – jego zdaniem - i trzymają w zależności klasy wyzyskiwane.

Zdaniem Marksa powstanie religii powodują warunki społeczne. To państwo, to społeczeństwo stwarzają religię. Walka przeciwko religii jest więc pośrednio walką przeciwko owemu światu, którego duchowym aromatem jest religia. Nędza religijna jest jednocześnie wyrazem nędzy rzeczywistej i protestem przeciwko nędzy rzeczywistej. Logice owego wywodu odpowiada w pełni pogląd, iż religia jest zbędna w obrębie sprawiedliwszego porządku społecznego, który nie rodzi już nędzy.

Krytyka religii Friedricha Nietzschego (1844 – 1900)

Z radykalną krytyką religii wystąpił także Friedrich Nietzsche. Według niego wiara w Boga czyni z człowieka niewolnika. Człowiek musi zabić Boga, by mógł stać się wolnym i być sobą. W dziele „Tako rzecze Zaratustra” Nietzsche mówi: - „Lecz oto Bóg ten umarł! O ludzie wyżsi, ten Bóg był waszym największym niebezpieczeństwem. Od czasu, gdy dopiero zbliża się wielkie południe, teraz dopiero człowiek wyższy staje się – panem! Czyście pojęli to słowo, o bracia moi? Jesteście przerażeni: serca wasze zawrót ogarnia? Przepaść wam się tutaj rozwiera? Pies ognisty, zda się wam, tu naszczekuje? Hejże! Hej! Ludzie wy wyżsi! Teraz dopiero rodzi góra ludzkiej przyszłości. Bóg umarł: niechże za naszą wolą nadczłowiek teraz żyje” .

Powód odrzucenia Boga przez Nietzschego tkwi w jego wizerunku Boga. Jeżeli Bóg jest wszystkim, to człowiek – jest niczym. Bóg jawi się jako rywal człowieka, a wskutek tego religia – przede wszystkim chrześcijaństwo – jako kwintesencja zniewolenia.

Jean - Paul Sartre (1905 – 1980)

Wielu myślicieli stawało przed alternatywą: Bóg albo człowiek. Jean - Paul Sartre podejmując myśl Dostojewskiego, że „jeśli nie ma Boga, to wszystko wolno” uważa, że skoro bowiem nic nie jest „powiedziane”, to za wszystko musimy wziąć sami odpowiedzialność, dokonując autonomicznego wyboru.

Bohater Sartre^a powiada: - „Błagałem, żebrałem o znak, słałem do niebios orędzia – żadnej odpowiedzi. Niebo nie wie nic, nie zna nawet mojego imienia. W każdej minucie zadawałem sobie pytanie: Czym jestem w oczach Boga? Teraz znam odpowiedź: Niczym. Bóg mnie nie widzi, Bóg mnie nie słyszy, Bóg mnie nie zna. Widzisz tę pustkę nad naszymi głowami? Widzisz tę wyrwę w drzwiach? To Bóg. Czy widzisz te dziurę w ziemi? To Bóg. To także Bóg. Milczenie to Bóg. Nieobecność to Bóg. Bóg to samotność ludzi” .



Andrzej Kleina:
Marzenia felietonisty
(12.08.2008)

Człowiek składa się ponoć z 90% wody i 10% marzeń. Kiedy zaczynałem pisać felietony, a przynajmniej wydawało mi się, że są to felietony, marzenie takie miałem mocarne, żeby na tych moich felietonach, tak jak kiedyś na felietonach Antoniego Słonimskiego, uczyły się czytać i pisać całe zastępy moich sąsiadów znad Sandeli. Ba, żeby tylko. Ja marzyłem obrazoburczo nawet, żeby się oni na tych moich felietonach myśleć uczyli, i żeby to myślenie przesuwało się dalej i dalej i do powiatu nawet dotarło, albo i do województwa, najbardziej w Polsce znanego z najwyższej stopy bezrobocia, a ostatnio z czerwonego wojewody gwałcącego ciężarne…

Stachu mnie przestrzegał, żebym się nie zamarzył i nie rozmazał na amen, bo jego zdaniem, ucieczka w marzenia od rzeczywistych problemów jest szkodliwa.

Mimo takiego gadulca Stacha, marzyłem nadal, bo marzenia na jawie pełnią wiele pozytywnych funkcji, motywując do podejmowania nowych zadań, rozwijają pamięć i wyobraźnię i marzyłem więc, że pisząc precyzyjnie i logicznie, bo tak jest ładnie i mi się podoba, to do ludzi wielu dotrę i nie przeszkadzało mi, że jednopokoleniowe doświadczenia asymilacyjne ludzi wsi, nie gwarantują przekucia moich marzeń w real.

I marzyłem też nawet, żeby fanek mieć wiele, polemistów jeszcze więcej, a to przede wszystkim takich, którzy w swych wypowiedziach opierać się będą na faktach i inteligentnej analizie rzeczywistości, a nie na pobożnych życzeniach, fobiach, niechęciach i zdenerwowaniu na mnie.

Marzenia mi się z głowy wyrywały i na łączce marzeń innych lądowały i od razu był konflikt. Bo oni z kolei marzyli, żeby mi dowalić. Że stary jestem, głupi, a nawet filozof. Nie przeszkadzało mi to jednak wcale, i marzyłem sobie dalej, że prędzej czy później, mój często naiwny i banalny tryb rozumowania na pobłażliwy grunt zdecydowanie trafi.

Marzyłem, by dyskusje charakter miały aksjologiczny i tragiczny zarazem, by chór zawodzących starców stojących w oddali, też od czasu do czasu głos ze swej starczej piersi, do mojej cherlawej podobnej, z młodzieńczą siłą się wydobywał.

Marzyłem, by subiektywne me sądy tak były oceniane jak na to zasługują. Że są one nieobiektywne z gruntu bo obiektywnymi być nie muszą. Że subiektywizm, to taka szczególna forma poznania posiadająca własny koloryt nieobiektywny, w którym jest mi po prostu do twarzy. Że często ten subiektywizm, zarówno na gruncie ontologii, epistemologii jak i aksjologii jest zdecydowanie przeciwny realizmowi. Tak sobie marzyłem…

Kiedy 6 lat temu odkryłem nową pasję – pisanie właśnie, podpiąłem się pod stwierdzenie znakomitego psychologa Władysława Witwickiego: - Mieć jedną specjalność, w której człowiek tkwi serio, naprawdę i z oddaniem się a innymi rzeczami bawić się nieszkodliwie i niezobowiązująco - dla rozszerzenia horyzontów, dla wyżycia swoich pragnień, dla odświeżenia się, dla kontaktu z drugimi.

I tak się bawiłem niezobowiązująco dwa lata, horyzonty poszerzałem, a przynajmniej tak mi się wydawało (Stachu baczył, żebym linii widnokręgu nie przekroczył). Nie przewidziałem jednego, co jako psychologa z wykształcenia dyskwalifikuje mnie totalnie. Zadziałało to coś, co autonomią funkcjonalną* nazwać można, a nawet uzależnieniem*.

Ale zaparłem się na te felietony i ciągle je pisałem. Zgadzam się, powtórzę to raz jeszcze za uczonymi w piśmie, że trudny to gatunek, ten felieton, oj trudny. Dziennikarzem się jest nie wiadomo dlaczego, wystarczy pójść do redakcji i o pucharze burmistrza coś skrobnąć, felietonistą zaś piszący się staje. Niezwykle ważną jest kategoria osobowościowa - w pełnym tego słowa znaczeniu. Niewątpliwie trzeba sarkastyczne posiadać poczucie humoru. Trzeba też umieć znajdować i piętnować sytuacje absurdalne, ale nie tylko. Jasne, mistrzostwem niebywałym jest traktowanie sarkazmu jako soli i pieprzu, a nie głównego dania... Kiedy to wszystko co wymieniłem (a także, a przede wszystkim też, to, czego świadomie nie wymieniłem, wszak tajemnica do kuchni) sklamrowane jest krótką i celną pointą, to mistrzostwo jest prawie doskonałe...

Podglądaczem jestem, ale nie seksualnym, a szkoda, i podpatruję ciągle bacznie, karmiąc swe pisanie, autorów innych czytaniem. Czasami zawężam krąg odbiorców, do tych wyrobionych intelektualnie. Momentami więc stosuję terminologię pozornie hermetyczną, nigdy semantycznie mglistą. A przynajmniej tak mi się wydaje.

Nie podlizywać się nikomu też zamierzałem, tak też sobie, a bogać tam, zamarzyłem, o rzeczach śmiesznych nie pisać poważnie i poważnych śmiesznie. Czasami rysować coś grubą kreską. Ciągle to próbuję. Dyskutując z kimś - pamiętać jego tezy. Pisać inteligentnie i z klasą. Od czasu do czasu z zadumą... Dwóch wrogów śmiertelnych: głupota to i chamstwo. Głupotę ośmieszać, chamstwo piętnować. Z determinacją.

Jak na gorącego zwolennika empirii* i zawziętego przeciwnika pustawych dywagacji przystało, oczekuję, najczęściej bez skutku, na potwierdzenie, bądź negację swoich hipotez i obserwacji, u podstaw której leżałyby konkretne, bezspornie udowodnione, poparte bezbłędną logiką argumentacji fakty, będące w jaskrawej sprzeczności z moimi wypowiedziami.

Kiedy pisałem niedawno o swoich spostrzeżeniach na miejskim stadionie, podpierając je zdjęciami, charakterystyczna odpowiedź knechta magistrackiego brzmiała: Ludzie, jakie bąble, to jakaś histeria. Oblazłem bieżnię i nic nie znalazłem tylko zmokłem. Niektórym miesza się pod sufitem. Może z głodu?

Ostatnio mi Stachu powiedział, że miast tyle marzyć, powinienem pójść inną drogą, bo taką samą to każdy potrafi i nie sztuką jest zmienić front nawet i stać się publicystą egalitarnym. Najważniejsze jego zdaniem, to powolutku pisać by nadążano i nie o tym co mnie interesuje, a o tym, co interesuje czytelników. Ludzie czerpią niebywałą satysfakcję z tego, że czytając gazetę, lub coś na portalu, przeczytają faktycznie własną opinię, albo znajdą nawet swój kawałek myśli w cudzym wydrukowanym rozumowaniu.


*autonomia funkcjonalna, zasada sformułowana w 1937 przez G.W. Allporta, głosząca, że dana czynność czy forma zachowania, w miarę powtarzania się, może stać się celem samym w sobie, uniezależniając się od potrzeb, których zaspokajaniu pierwotnie służyła. Koncepcja ta przeciwstawia się teoriom S. Freuda i W. McDougalla, wyjaśniającym zachowanie człowieka wrodzonymi popędami i instynktami.

*uzależnienie psychiczne, znane też jako psychologiczne, to nabyta silna potrzeba stałego wykonywania jakiejś czynności lub zażywania jakiejś substancji, której niespełnienie jednak nie prowadzi do poważnych fizjologicznych następstw.

*empiria (gr. empeiría ‘doświadczenie’) wiedza zdobyta przez obserwację, doświadczenie stanowiące podstawę prawdziwego poznania.



Andrzej Kleina:
Religia - "Przyszłość pewnego złudzenia"
(11.08.2008)

Od zawsze interesowałem się religią. Religią, co dość oczywiste, widzianą najczęściej poprzez pryzmat psychologii, a nie poprzez lekcje religii w czasach zamierzchłych. Takie, drobne, nieszkodliwe to chyba zubożenie postrzegania. Jednym z pierwszych wyjaśnień z którym spotkałem się w literaturze przedmiotu, był esej Carla Gustava Junga pt. „Psychologia a religia” i „Przyszłość pewnego złudzenia” Zygmunta Freuda.

W „Przyszłości pewnego złudzenia” Freud wyraził w sposób pełny swoje stanowisko wobec religii. Ma dla niego religia swój prapoczątek w bezradności człowieka wobec sił natury i wewnętrznych sił instynktowych. Powstaje ona we wczesnej fazie ludzkiego rozwoju, kiedy człowiek nie był w stanie posługiwać się własnym rozumem, by dać sobie radę z tymi zewnętrznymi i wewnętrznymi siłami, i musiał tłumić je lub kierować nimi za pomocą innych sił afektywnych.

W procesie tym, człowiek tworzy to, co Freud nazywa „złudzeniem”, czerpiąc wiedzę ze swego indywidualnego doświadczenia które zdobył jako dziecko. Przypomina więc sobie doświadczenie związane z ochroną przez własnego ojca, uważanego przez dziecko za istotę obdarzoną wyższą mądrością i siłą, którego miłość i opiekę mógł zdobyć poddając się jego poleceniom i unikając przekraczania jego zakazów.

Jest więc religia powtórzeniem doświadczeń człowieka z okresu dziecięcego. Człowiek przenosi swe doświadczenia dziecięce wynikające z poczucia braku bezpieczeństwa i ojca, którego zarówno podziwiał jak i się bał. Freud porównuje religię z obsesyjnymi neurozami, jakie spotykamy u dzieci i stwierdza, iż religia jest neurozą* kolektywną, wywołaną przez warunki podobne do tych, które wytwarzają neurozę dziecięcą.

Freud nie tylko twierdzi, że religia jest złudzeniem płynącym z pragnień ludzkich, twierdzi wręcz, że religia jest ogromnym niebezpieczeństwem, ponieważ zmierza do uświęcenia wadliwych instytucji ludzkich, z którymi sprzymierzyła się w ciągu swoich dziejów. Ponadto, jego zdaniem, religia ucząc ludzi wierzyć i zakazując krytycznego myślenia, jest odpowiedzialna za zubożenie inteligencji (zarzuty te, nawiasem mówiąc, były już stawiane Kościołowi przez myślicieli Oświecenia).

Trzecim zarzutem Freuda wobec religii jest to, iż opiera ona ważność norm etycznych na bardzo niepewnej podstawie, skoro bowiem są one nakazami i zakazami Boga, przyszłość etyki zależy od wiary w Boga.

Jeśli człowiek porzuci iluzje wiary w ojcowskiego Boga, jeśli stanie twarzą w twarz ze swą samotnością i niewielką rolą, jaką gra we wszechświecie, stanie się podobny dziecku, które opuściło dom swego ojca. Ale pokonanie tej infantylnej fiksacji* (dzisiaj może byśmy powiedzieli o zerwaniu społecznej i emocjonalnej pępowiny z rodzicami) jest prawdziwym celem rozwoju człowieka.

Tylko człowiek wolny, uwolniony od autorytetu (grożącego i chroniącego jednocześnie) – może posługiwać się władzą swego rozumu i pojmować świat i swą rolę w nim obiektywnie, bez złudzeń, ale za to w oparciu o zdolności do rozwoju tkwiących w nim możliwości i posługiwania się nimi. Tylko wtedy, kiedy wydoroślejemy i przestaniemy być dziećmi zależnymi od autorytetu i lękającymi się go, możemy zdobyć śmiałość myślenia za siebie samych, ale – prawdziwą jest również sytuacja odwrotna. Wtedy i tylko wtedy, kiedy ośmielimy się myśleć, będziemy mogli wyzwolić się spod panowania autorytetu.

Jeśli zauważę zapotrzebowanie na tego typu opowiastki, opowiem kiedyś o poglądach innych, w tym Carla Gustava Junga, a również, a może przede wszystkim, o poglądach Rudolfa Otto, najpełniej wyrażonych w „Świętości”. Generalnie, uważam, iż warto posługiwać się władzą swego rozumu bez złudzeń, będąc wolnym – nie lękając się postaci ojca.

I jeszcze uwaga, a w zasadzie prośba. Tekst ten, nie mówi o tym, czy Bóg istnieje, czy nie. Mówi o poglądach Freuda na temat powstania religii. Gdyby ktoś zechciał podzielić się własnymi uwagami, niech pilnuje azymutu i ster polemiczny trzyma twardo w garści.

*neuroza – aktualnie używa się terminu nerwica. Pierwsze opisane przez Freuda nerwice, tzw. aktualne, były jego zdaniem konsekwencją przekształcenia libido (początkowo swobodnie określające seksualne pragnienia; później Freud rozumiał libido jako energię psychiczną) w lęk wskutek niewłaściwych lub niesatysfakcjonujących praktyk seksualnych.

*fiksacja (utrwalenie) – to przetrwanie archaicznych sposobów uzyskiwania zaspokojenia związanego z obiektami oraz obronnego reagowania na zagrożenia.



Andrzej Kleina:
Sport to wojna
(10.08.2008)

Coraz więcej sportu w mediach… Wiadomo, 17 dniowy spektakl firm farmaceutycznych rozpoczęty. Z siłą bez mała tsunami przetoczyła się przed olimpiadą dyskusja, co z tymi Chinami, co z Tybetem, co z tą olimpiadą, przecież tam łamane są prawa człowieka, produkuje się sportowców z probówki, analogicznie jak w swoim czasie w NRD, pokazując wyższość ustroju, tyle, że na wyższym aktualnie technologicznie poziomie.

Decyzja MKOl przyznająca olimpiadę 13 lipca 2001 roku Chinom została przez świat zaakceptowana dlatego, że zdawało się iż przyjęcie przez komunistów karty olimpijskiej sprzyjać będzie przyciągnięciu Pekinu bliżej naszych pozycji, norm i wartości. Dziś widać, że to się nie udało. Czy mogło się jednak udać?

Zdaniem znanego rosyjskiego dysydenta Wladimira Bukowskiego: - „Olimpiada w państwie totalitarnym zawsze jest zjawiskiem bardzo negatywnym: wywołuje kolejne represje i tylko służy wzmacnianiu reżimu. Historia dostarcza tu wymownych przykładów; wystarczy wspomnieć igrzyska w Berlinie w 1936 r. oraz w Moskwie w 1980 r. Przed olimpiadą w Moskwie odbyły się masowe czystki. Wiele tysięcy mieszkańców miast, w których miały się odbyć zawody w poszczególnych dyscyplinach, zostało wysiedlonych i zesłanych dlatego, że byli "niepewni". W III Rzeszy było podobnie”.

Wkroczenie 35 tys. chińskich żołnierzy w 1949 r. do Tybetu było aktem niczym nie uzasadnionej agresji. Chiny zajęły suwerenne państwo Tybet gwałcąc skandalicznie podstawowe prawa narodów oraz oddając się polityce, w której despotyzm, tortury, egzekucje i represje są częścią życia codziennego. Czyli nic, czego zachodnia cywilizacja o Chinach nie wiedziała…

George Orwell (właśc. Eric Arthur Blair; 1903 – 1950) w swym eseju „Sportowy duch” stwierdził jednoznacznie, że sport zawsze rodził wrogość. Jest to dla niego „oczywista oczywistość”, że zacytuję współczesnego nam klasyka. A budzi dlatego, że jest oparty na współzawodnictwie. Czyli zwycięstwo jednego powoduje porażkę, a nawet klęskę drugiego. Nie ma on nic wspólnego z zasadami fair play. „Łączy się on z nienawiścią, zazdrością, samochwalstwem, łamaniem wszelkich prawideł gry oraz sadystyczną przyjemnością towarzyszącą obserwowaniu aktów przemocy: innymi słowy jest to wojna minus strzelanie”.

Zdaniem Orwella czysta i zdrowa rywalizacja na boisku piłkarskim a także rzekomo ogromna rola Igrzysk Olimpijskich w zbliżaniu narodów to banialuki.

Jak stwierdził Andrzej Gromyko (1909 – 1989; radziecki dyplomata i działacz partyjny): „Tylko jedno ma sens z tego, co mówił Pierre de Coubertin: walka. Walka między obozem krajów socjalistycznych i kapitalistami. Olimpiada to zastępcza forma wojny".

Inicjatorem nowożytnego ruchu olimpijskiego był francuski baron Pierre de Coubertin (1863-1937), nazywany nieraz "prawdziwym apostołem sportu i laickim teologiem olimpijskiej idei."

De Coubertin zrealizował pedagogiczną utopię - wskrzesił igrzyska olimpijskie jako wielkie święto międzynarodowego pokoju i przyjaźni oraz wyraz najlepszych humanistycznych wartości ludzkich ucieleśniających się w sporcie. Uniwersalizm jego idei olimpijskiej opierał się na dwóch mocnych filarach: idei pokoju i idei fair play. Baron wierzył w świat bez wojen. Był przekonany, że ruch olimpijski, opierający się na humanistycznej filozofii wychowania, doprowadzi ludzi do zjednoczenia i pojednania.

Czas pokazał jednak, że była to iluzja. Samo organizowanie olimpiad i udział w nich przedstawicieli wielu krajów nie zapewnia bezkonfliktowego współżycia narodów. W historii IO nie brakowało smutnych, nieraz dramatycznych, momentów. Kroniki sportu na kartach oznaczonych datami 1916, 1940 i 1944 są puste, bowiem olimpiady w tych latach nie odbywały się, ponieważ w tym czasie szalały wojenne, światowe zawieruchy.

Igrzyska olimpijskie zorganizowane w Berlinie w 1936 roku stały się symbolem całkowitego upolitycznienia igrzysk na ogromną skalę i pogrzebania podstawowych wartości olimpizmu. Na stadionie paradowały karne pułki Hitlerjugend z flagami i swastykami. Kiedy amerykański, czarnoskóry lekkoatleta Jesse Owens sięgał po swój czwarty złoty medal olimpijski, Hitler ostentacyjnie opuścił stadion. Spontaniczny gest niemieckiego sportowca Lutza Langa, który po tym jak Owens wygrał skok w dal wynikiem 8,06 metra podbiegł do niego i złożył gratulacje spotkał się z wściekłością na trybunie honorowej, gdzie prócz Hitlera zasiadali między innymi Goering i Goebbels.

Kolejne igrzyska, zorganizowane w Melbourne w roku 1956 zostały zapamiętane jako olimpiada wielu bojkotów. Z powodu konfliktu sueskiego na olimpiadę nie przyjechały reprezentacje Egiptu, oraz Libii i Iraku (w celu zamanifestowania solidarności z Egiptem). Start dwóch sportowców z Tajwanu wyłączył z rywalizacji Chiny Ludowe. Dostrzegając rozdźwięk między pokojowym posłannictwem olimpiad, a wybitnie antypokojową postawą ZSRR z uczestnictwa w igrzyskach wycofały się Holandia i Hiszpania. Przyczyną tego zamieszania była interwencja zbrojna sowietów na Węgrzech, gdzie zdusili zryw narodowy naszych bratanków.

Igrzyska w Meksyku w roku 1968 przebiegały w jeszcze cięższej atmosferze. Rozpoczęły się one w dziesięć dni po tragicznych wydarzeniach w trakcie których policja w konfrontacji ze strajkującymi studentami zabiła 260 osób. MKOL opublikował pokojowe orędzie do władz Meksyku w którym wyłącznie w subtelnej aluzji napomknął o „zakończeniu konfliktów i zwycięstwie pokoju".

Abstrahując od kwestii czysto politycznych, igrzyska te stały się również wielką manifestacją na rzecz równości i tolerancji. Podniesione w geście protestu przeciwko rasizmowi w USA dłonie amerykańskich, czarnoskórych sportowców takich jak Tommi Smith czy John Carlos na zawsze pozostaną w pamięci widzów tamtych wydarzeń. W trakcie ceremonii rozdania medali, stojąc boso na podium unieśli wysoko zaciśnięte w pięść dłonie odziane w czarne rękawiczki. Amerykańskiego hymnu wysłuchali z nisko spuszczonymi głowami. Konsekwencją ze strony MKOL było usunięcie ich obu, natychmiast po fakcie, z wioski olimpijskiej.

Olimpiada w Monachium w 1972 roku miała przejść do historii jako „Czas aniołów. Pokój, przyjaźń i lody waniliowe". Zapamiętane jednak zostały krwawe wydarzenie, które rozpoczęły swój bieg w pogodny wrześniowy dzień. Grupa terrorystów z organizacji „Czarny wrzesień" postanowiła wykorzystać zbliżające się sportowe święto jako medium, za pomocą którego miano przypomnieć całemu światu o nieznośnym położeniu Palestyńczyków. Odbyło się to niestety na drodze krwawej rozprawy z izraelskimi sportowcami, którzy do ostatniej chwili rozważali możliwość nie wzięcia udziału w olimpiadzie…

Organizacja igrzysk w Pekinie jest sprzeczna ze statutem olimpijskim. Dokument ten zabrania przeprowadzenia olimpiady w kraju, w którym panuje niestabilna sytuacja społeczna. Tymczasem Chinom daleko do stabilności: co chwila wybuchają tam strajki i protesty robotników i chłopów. Do tego dochodzą zamieszki w Tybecie i bunt Ujgurów. Nie zważając na to, MKOl oświadczył, że igrzyska odbędą się zgodnie z planem.

I nic to, że istnieje Karta olimpijska, że ratyfikowaliśmy Powszechną deklarację praw człowieka ONZ oraz Międzynarodowy pakt praw obywatelskich i politycznych. Przedstawienie musi trwać… Ósmego sierpnia przedstawienie rozpoczęto. W tym samym dniu Rosjanie rozpoczęli bombardowanie Gruzji. Na idei igrzysk olimpijskich jako wielkiego święta międzynarodowego pokoju i przyjaźni oraz wyrazu najlepszych humanistycznych wartości ludzkich ucieleśniających się w sporcie, legł niezwykle ponury cień.



Andrzej Kleina:
Monografia
(9.08.2008)

Wpadła mi w ręce monografia, jak nazwali swe dzieło autorzy Maksymilian Pszczoliński i Bolesław Zawadzki, pt. „Szkolnictwo średnie w Lubawie 1873 – 2007 oraz jego absolwenci 1947 – 2007.

Monografia ze wszech miar potrzebna, tyle, że zdecydowanie nieudana. Z wielu powodów. Między innymi manipulacyjnych. Mocne to słowa? Proszę się nie denerwować, a dotrwać do końca. W roku 1998 ukazało się „Liceum lubawskie 1873 – 1998” Andrzeja Koreckiego. Książka posiadająca czytelne założenia metodologiczne, schludna, przyjazna dla czytelnika. Ta nowa, mimo, iż doszło 10 kolejnych roczników jest o 148 stron skromniejsza, mimo, iż 96 stron prezentuje niespotykaną w książkach, ponadnormatywną wielkość czcionki.

Monografia zaczyna się czołobitnymi podziękowaniami jednego z autorów, aktualnego dyrektora Zespołu Szkół dr inż. Bolesława Zawadzkiego, który niespotykaną manierą wytłuszczonej czcionki dziękuje donatorowi Edmundowi Standarze, dzięki któremu książka została wydana. Nie pomniejszając czcionki, dziękuje nie wiadomo dlaczego wiceburmistrzowi Maciejowi Radtke. Chociaż wiadomo. Wiejski spryt życiowy, bo wcale nie jest do tego potrzebna specjalna inteligencja, podpowiada doktorowi, iż być może z przyszłą władzą, należy trzymać sztamę.

Książka ta, tak sądzę, spełnia kilka funkcji. Pierwsza, podstawowa, to ta, że wkomponowuje się jako kategoria wręcz symbolu w niezwykłą, mimo, iż nieokrągłą rocznicę 135-lecia Liceum Ogólnokształcącego w Lubawie.

Druga kwestia, to gratyfikacja autorska za jej popełnienie, wszelako książka przeznaczona do darmowego rozdawnictwa jak sądzę, tantiem autorom nie przysporzy, chociaż nie należy wykluczyć, iż podziękowania złożone biznesmenowi Zdzisławowi Wierzbowskiemu, za „wydatną pomoc przy jej powstaniu”, miały określony, niemały ciężar gatunkowy.

Rozdmuchanie książki do 227 stron poprzez ogromną wielkość czcionki pozwala przypuszczać, iż nie jest to przypadkowe. Niewykluczone, iż doktor Bolesław przygotowuje się do habilitacji, więc co naturalne, potrzebne są mu publikacje naukowe o określonych standardach ilościowych dorzuconych do cv, więc pacnięto ponad 200 stron, bo 150 to byłoby zbyt mało. Czyli doktorowi za pieniądze podatników wydano z przyczyn prywatno – merkantylnych książkę. Że to nieprawda? Nie ma to nic wspólnego z prawdą, czy też nieprawdą, to tylko hipoteza robocza, niewykluczone, że fałszywa, ale przyznacie Państwo, że zgrabna? Potwierdza ją niebywale zmiana frontu radnego Zawadzkiego, który do niedawna był radnym opozycyjnym, a teraz jest radnym milczącym.

W monografii, na całej stronie, odkryto Komitet Organizacyjny Obchodów 135 – lecia Liceum Ogólnokształcącego z przewodniczącym Zawadzkim na czele, dość naturalna to informacja i oczywista. Dlaczego jednak nie powołano Komitetu Honorowego Obchodów? Bo chyba nie powołano, skoro w książce go nie znalazłem. A przecież aż prosi się, by go powołać. Z wielu powodów. Z posłami naszymi i ministrami około iławskimi, o biznesmenach nie zapominając, na czele.

Znajduje się w monografii, tak jak i w poprzedniej rozdział „Wybitni absolwenci”. Rzeczownik rodzaju żeńskiego w y b i t n o ś ć jest synonimem doskonałości, świetności, antonimem zaś ułomności, przeciętności. Wyrazy pokrewne, to przymiotnik w y b i t n y i przysłówek
w y b i t n i e.

Brakuje mi w tym rozdziale kilku słów wyjaśnienia, jakie kryteria decydowały, że ktoś został wciągnięty do panteonu sław szkolnych? Co o tym naprawdę decydowało, czy osiągnięcia szkolne, wygrane olimpiady tematyczne, czy osiągnięcia życiowe poza szkolne? Bo jest to i to, w sposób dość chaotyczny i mało przejrzysty zaprezentowane. Bo obok rektora uczelni jest dość tuzinkowy sportowiec. Dlaczego twórcy monografii nie zdecydowali się na inne nazewnictwo, choćby doskonali uczniowie oraz kolejną kategorię tych którzy się zrealizowali? Po szkole.

Wśród wybitnych, nie będąc nim w poprzedniej monografii, jest fundator wydania, Edmund Standara. Z opisu dokonań dowiadujemy się, że magisterium zdobył 18 lat po maturze. Wcześniej nie zdążył, taki był zapracowany, poczynając od pracy w lubawskiej placówce pocztowej, gdzie stemplował listy w okienku. Autorzy monografii informują, iż w 1982 roku, a więc jako mężczyzna absolutnie dojrzały, podjął Standara z wyboru pracę w samorządzie lokalnym… Dziwne to niebywale sformułowanie „z wyboru”, przecież nikt mu nie zarzuca, że z nadania Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, której Standara był w Lubawie wybitnym przedstawicielem, o czym twórcy monografii zapomnieli z pośpiechu przy tworzeniu książki poinformować. Standara dokonał wyboru, podjął decyzję w warunkach pewności (kto mógł wtedy przewidzieć upadek ustroju?) i nim został zastępcą naczelnika Miasta Lubawy, był funkcjonariuszem przewodniej siły narodu, czyli PZPR. Po prostu…

Dlaczego autorzy monografii pominęli ten kawałek nielichy biografii czerwonego burmistrza? Dlaczego manipuluje się przy historii? Dlaczego się ją prostuje? Jest to rzecz niebywała, dyskwalifikująca całą książkę. "Monografia" ta, w części poświęconej Standarze, całkowicie wyparła jego bardzo istotny udział w strukturach czerwonego reżimu. Po prostu chłop nie należał do partii, a może jej nawet w Lubawie nie było...? Czyli książka powinna być przeznaczona na przemiał.

Dlaczego taki człowiek jak Bejotes, brat burmistrza, pisze bzdur wiele dotyczących rodziny Standara w lokalnej gazecie? Dlaczego Edmund Standara nie przeprosi lubawian, że ma czelność być burmistrzem Lubawy? Nie musi przepraszać? Bo go wybrali…? Ja go nie wybrałem, a też jestem członkiem społeczności lubawskiej. Niezbyt wybitnym, ale niezwykle aktywnym. W tym również intelektualnie. Czego dowodzić nie muszę… Koń, jaki jest, każdy widzi.



Andrzej Kleina:
Ewangelia według Braci Cwanych
(8.08.2008)

Ostrzeżenie przed długim tekstem!

Ewangelia św. Jana zaczyna się od słów: - Na początku było słowo (In principio erat Verbum). Wielce to znacząca fraza. U ludów polinezyjskich nazwanie przedmiotu nadaje mu dopiero byt, przedmiot nienazwany nie istnieje. Magiczne działanie słowa polega między innymi na tym, że jest w nim siła f i a t (niech się stanie). Pod wpływem słowa, w naszym obrazie otaczającego świata mogą powstać przedmioty, które w rzeczywistości w świecie tym nie istnieją. I odwrotnie. Stąd właśnie pojęcie „faktu prasowego” śp. Bronisława Geremka. Dla prawników istnieje tylko to, co jest w aktach, dla dziennikarzy to, co jest w ich tekstach. Dla polityków tylko to, co jest w ich głowach, przy pobłażliwym założeniu, że je mają…

Ponieważ nasz obraz świata jest słowny, pojęciowy, nie nazwanie pewnych zjawisk, czy faktów powoduje, że zgodnie z założeniem zajmujących się opisem świata publikatorów, fakty te nie istnieją. Można to nazwać manipulacją, przekłamaniem. Albo wcale nie nazywać.

Wbrew znanemu powiedzeniu mundus vult decipi (świat chce być oszukiwany), ludzie na ogół nie lubią być wywodzeni w pole. Ja, bardzo nie lubię być traktowany jak przysłowiowy głupek.

Kilka dni temu (30 lipca) napisałem tekst o zauważonych przeze mnie uszkodzeniach bieżni Stadionu Łazienkowskiego. Nie był to tekst na niby, był bardzo serio, była w nim autentyczna siła f i a t. Aby wspomóc niedoskonałość pióra, dołączyłem zdjęcia dobrej jakości. Kiedy przeczytałem na portalu „Lubawa mój cyrk”, że na stadionie zagnieździły się ptaszki, zdumiałem się, a nawet straciłem oddech. Jak po biegu na 400 metrów 45 lat temu. Nie żebym miał coś przeciwko ptaszkom. Ja widzę zniszczenia, w grę wchodzi co najmniej nieodpowiedzialność burmistrza i jego służb pomocniczych, takie jest moje subiektywne zdanie, z drugiej zaś strony ich odpowiedzialność (i nie jest to oxymoron), nie tylko moralna, chłopcy magistraccy natomiast miast szkód, widzą jaskółki. I robią im zdjęcia. Nie zaś zniszczonej nawierzchni syntetycznej.

A może mój tekst powstał poza moją świadomością? Miał na celu manipulację? Ludzkimi postawami, uczuciami, nastrojami? To, co widziałem to była fatamorgana? Najpierw widziałem gaje, palmy daktylowe, pałace, baseny, hurysy, śniadolicych Beduinów, wielbłądy? Potem uciekały z pola widzenia te obrazy - i zostałem sam na sam z wielbłądem. Najgorsze, że widać go nadal w lustrze… Z aroganckim i kpiącym uśmiechem. Że nic się nie stało. Że psy szczekają, a karawana jedzie dalej. Do kolejnej oazy, czyli wyborów. Ale przecież powstały zdjęcia. Autentyczne, niezmanipulowane zdjęcia.

No to jak to jest? Znaczy się mnie padło na głowę, czy cyrkowcy manipulują? Bo kilka dni później któryś z nich zauważył: - Ludzie, jakie bąble, to jakaś histeria. Oblazłem bieżnię i nic nie znalazłem tylko zmokłem. Niektórym miesza się pod sufitem. Może z głodu? Odpowiadam. To wy chłopaki nie widzicie? W tej Lubawie? Ptaszki tylko widzicie? Cóż, lepsze to od białych myszek, które dopiero przed wami…

Dziennikarskim obowiązkiem jest wszechstronne opisywanie rzeczywistości, można więc pisać o białych myszkach, czy jaskółkach i czyżykach. Można pisać o pupie Maryni. Można. Obowiązkiem niezwykłej wagi etycznej jest jednak opisywanie tej szczególnie rzeczywistości, którą ludzie władzy chcieliby ukryć przed wzrokiem społeczeństwa. Prawem i obowiązkiem dziennikarza jest stawianie władzy trudnych pytań i ujawnianie patologicznych mechanizmów jej funkcjonowania. Tak pojmuje się rolę wolnych mediów w demokracji i takie media chciałbym mieć w najbliższej okolicy. I ja tak od kilku lat czynię, a przynajmniej próbuję, zbierając na sobie plugawe pokłosie odruchu wymiotnego sfrustrowanej władzy i jej niezwykle gorliwych, najemnych knechtów.

Jak zatem nazwać dziennikarzy, którzy świadomie wprowadzają społeczeństwo w błąd i stają po stronie władzy, oszukującej lokalne społeczeństwo? Gdzie korupcja polityczna jest podstawową kategorią funkcjonowania. Czy wolno jeszcze nazywać dziennikarzami ludzi, wykonujących polecenia funkcjonariuszy samorządowych?

Gdzie kończy się dziennikarstwo, a zaczyna świadoma i dobrowolna kolaboracja dziennikarza z ludźmi lokalnej władzy,
oparta na relacji podobnej do tej, jaka łączy tajnego współpracownika z prowadzącym go funkcjonariuszem? Albo łącząca dwóch meneli…

We współczesnym świecie, w którym media są tzw. „czwartą władzą”, słowa mają wielką siłę rażenia. Zdarza się nazbyt często, iż gazety i „tajne portale” używają słów zatrutych. Sprzeniewierzając się złotej regule dziennikarskiej, która zakłada neutralność i obiektywizm. Neutralność i obiektywizm występują wtedy i tylko wtedy, kiedy jest zagwarantowana i przestrzegana niezależność. Zarówno od świata zewnętrznego, który może chcieć się wcielić w rolę mocodawcy, jak i własnych lęków, strachów, fobii, uprzedzeń, a też gry interesów...

„Echo Iławy” nie podjęło tematu stadionu. Odpowiedź „dlaczego?” zawisła w głowie wydawcy. Niech zawiśnie również w Państwa głowach. Mój model hipotetyczny zająłby obszar autonomicznego felietonu. Znając siebie, wrócę do niego jednak zdecydowanie. Bo ja chcę mieć wpływ na rozwój Lubawy…

Odnotował fakt pojawienia się pęcherzy na bieżni stadionu Kurier. Powierzchownie bardzo, niemniej jednak, krótka, lakoniczna notka była. Zdaniem dyrektora lubawskiego OSiR Jacka Różanskiego „nikt tego nie zauważył”. Niebywała to wypowiedź, dyskwalifikująca gościa. Postrzegam jako kłamstwo wypowiedź szefa referatu inwestycyjnego Sławomira Łątkowskiego, że wykonawca „już w lipcu został zobowiązany do przeglądu gwarancyjnego”. Skoro nikt nie zauważył, to skąd ta pilna potrzeba ściągania wykonawcy? Fakty są jednoznaczne. Byłem jedyną osobą, która publicznie, wszem i wobec ogłosiła na portalu Przeglądu zaistniałą sytuację. Lawina została uruchomiona. Cała reszta, to próby zminimalizowania problemu, wepchnięcia go pod dywan.

W normalnie funkcjonującym magistracie, dyrektor ośrodka, nie zauważając tego typu zniszczeń, zostać powinien z pracy zwolniony dyscyplinarnie. Czyli polecieć z roboty na twarz. Bezwarunkowo i natychmiast. Różański nie mógł nie informować kumpla Radtke, Macieja zresztą, o powstających uszkodzeniach. Magistrat milczał. Sytuacja zaczęła wymykać się z rąk. Łątkowski twierdzi, iż koszty napraw, o ile okażą się konieczne (sic!), pokryje wykonawca. Zapomina dodać szef referatu, również grający rolę pierwszej naiwnej, że tylko wtedy i tylko wtedy, kiedy inwestor dopełnił warunków umowy. A jeżeli pośpiesznie zaczął użytkować bieżnię? Bo się śpieszyło? Bo trzeba było naród lubawski spragniony igrzysk wpuścić pięć minut przed dwunastą , czyli krótko przed pójściem do urny wyborczej na trybuny, żeby pokazać „dokonania” Standary.

Dyskwalifikuje się Łątkowski stwierdzając, czy raczej powątpiewając, w konieczność naprawy. Przecież to oczywiste. Armia zaciężna Standary jest niebywała. Różański nie widzi, Łątkowski wątpi. Inni kumple nie piszą.

Chociaż już w cyrku lubawskim napisali. Różańskiego zacytowali. I ten mąż intelektu niebywały dając głos, dał par excellence niezwykły popis niekonsekwencji, stwierdził bowiem był, co następuje: - W początkowym okresie użytkowania obiektu występowanie wybrzuszeń jest sprawą normalną, o czym informował wykonawca inwestycji. Podobnie zachowuje się tego typu nawierzchnia na innych obiektach. Można powiedzieć, że w roku ubiegłym ilość wybrzuszeń była większa. Zdecydowanie większa część z nich zniknęła samoistnie. Należy podkreślić, że bąble pojawiają się tylko w okresie dużego nasłonecznienia. W tym roku liczba wybrzuszeń zmalała o połowę.

Czyli wybrzuszenia, to rzekoma normalka technologiczna. Czy to jest zawarte w protokole powykonawczym, czy wykombinowano teraz? Jeśli wypowiedź ta jest prawdziwa, to nieprawdziwe jest wcześniejsza. Bo jeżeli bąbli wcześniej nie było (bo przecież gdyby były to ktoś by zapewne zauważył), to teraz nie mogła się ich ilość zmniejszyć o połowę. Czy popełniłem gdzieś błąd w rozumowaniu…?

Dzisiejszy Głos Magistracki tematu nie poruszył, ale wżdy to zrozumiałe. Tak jak pisałem powyżej: pominięcie faktu w opisie jest podkreśleniem, że fakt ten nie wystąpił. Czy można jeszcze coś do tego dodać…?

Anonimowy gość Przeglądu napisał: - Na portalu wm.pl (Głosu Lubawskiego) był wpis niejakiego Kaza, który pisał o bomblach na stadionie w Lubawie. Autor wpisu gratulował Szymonowi (sprinter) sukcesów i podał link do strony Przeglądu Lokalnego. Ten wpis zniknął ze strony portalu całkowicie (…) O co w tym wszystkim chodzi?

To proste „obserwatorze” jak konstrukcja pręta metalowego, brak informacji jest w tym ujęciu tożsamy z brakiem faktu. Czyli fakt ten nie istnieje. Nie piszemy, czyli bąbli na bieżni nie ma. Nie ma więc odpowiedzialności. Przecież to totalna korupcja…

Ale, dlaczego jestem taki niekonsekwentny? Gilbert Keith Chesteterton wszak pisał, co niejednokrotnie cytowałem: „Gazeta nie istnieje po to, by dostarczać informacji – od tego są encyklopedie. Gazeta powinna roztaczać szeroką panoramę cudownego świata. Kiedy twój umysł zamyka się w najgorszej ciasnocie, gazeta wietrzy go i sprząta. Zmywa go polityką, szoruje do czystości sensacyjnymi morderstwami, przeciąga po nim wspaniałą miotłą życia”.



Andrzej Kleina:
Narcyzy są wśród nas
(7.08.2008)

W teorii psychoanalitycznej – narcyzm – jest procesem polegającym na skierowaniu popędu seksualnego i zainteresowań erotycznych ku samemu sobie, i na pierwszych etapach dziecięcego rozwoju seksualnego, jako narcyzm pierwotny, uważany jest za powszechny i naturalny. Chcę skrobnąć wszelako poniżej kilka zdań na temat innego rodzaju narcyzmu.

W klasyfikacji zaburzeń osobowości występuje osobowość narcystyczna, cechująca się nadmierna koncentracją na sobie i stałą potrzebą zwracania uwagi otoczenia na siebie. Znacie Państwo takich w kręgu swoich znajomych? Jasne, kilku się zna…

Można wyróżnić dwa typy narcyzów. Oba posiadają mimowolną tendencję do koncentrowania się na własnym wizerunku, na tym, jak są spostrzegane przez innych. Pierwszy z nich to osoba niepewna. Spojrzenia innych po prostu ją paraliżują, czuje się ciągle obserwowana, lecz jest to dla niej niekomfortowe. Każda krytyka jest dla niej klęską.

Drugą grupę osób narcystycznych stanowią ludzie, którzy są pewni siebie i nie przejmują się zupełnie opiniami innych. Prezentują się jako wyraźnie wyższościowi, mają skłonność do mimowolnego poniżania innych ludzi i dawania innym do zrozumienia, że są gorsi. Znacie Państwo takich? Jasne, kilku się zna… Widzę takiego typka w lubawskim magistracie i nie burmistrza mam tym razem na myśli.

Współczesny narcyz zachwyca się sobą, jest przekonany o swojej wyjątkowości. Wierzy, że jest niezwykły, irytuje się, gdy ktoś go krytykuje lub zwraca mu uwagę. Chce być pępkiem świata i zrobi wiele, by budzić zachwyt i zwracać na siebie uwagę. Całe jego postępowanie skoncentrowane jest wyłącznie na jednym celu – na budzeniu zachwytu otoczenia. Jest w swych dążeniach bezkompromisowy i bezduszny. W końcu liczy się tylko on. Opowiada nam o swoich dokonaniach materialnych, meblach, samochodach? O swoich dokonaniach na studiach, o nagrodach rektorskich, zamieszcza swój życiorys w Wikipedii niezwykle obszerny, mimo, że ledwie lat 30 skończył. Jest wyrocznią. Tak mu się wydaje. Na każdy temat. Ze szczególnym uwzględnieniem polityki, filozofii, etyki, estetyki, ekonomii i wiele, wiele więcej. Zna się na rewitalizacji lubawskiego Rynku. Poucza, strofuje… Znacie Państwo takich? Jasne, kilku się zna…

Obie te grupy są p a t o l o g i c z n i e zainteresowane własną autoprezentacją, jednak pierwsi stale boją się, że coś się im nie uda, dlatego zwykle milcząco obserwują innych i porównują się nieustannie. Są przerażeni, że ktoś zobaczy coś nieodpowiedniego (co nie pasuje do kreowanego przez nich obrazu). Drudzy tak silnie wierzą w wizerunek, który kreują, że nie zauważają w ogóle opinii innych lub się z nimi nie liczą. Znacie Państwo takich? Jasne, kilku się zna… Oczywiste, że występują też typy mieszane.

Przekroczenie pewnego progu powoduje, że współczesny, internetowy narcyz, staje się groteskowo śmieszny. Zwrócenie mu uwagi, nawet w delikatny sposób, że się ośmiesza, powoduje uruchomienie całego ciągu mechanizmów obronnych z r a c j o n a l i z c j ą na czele.

Napisałem kiedyś i zdania tego nie zmieniam: - Osoba narcystyczna nigdy nie przebaczy komuś, kto zranił jej narcyzm i odczuwa przemożną potrzebę zemsty, znacznie większej, niż wówczas, gdy zagrożony byłby jej stan posiadania czy nawet ciało... Bezwzględnie naruszyłem kilka dni temu narcyzm iławskiej Xieżnej. Czy powinienem się bać?

Na zakończenie trochę statystyki. Witrynka „Przeglądu Lokalnego – Forum Dialogu” powstała 4 grudnia 2007roku jako założony pewien rodzaj odbicia wydania papierowego miesięcznika o tym samym tytule. Do dnia wczorajszego odwiedziło ją 45.134 unikalnych użytkowników (kliknięć było kilka tysięcy więcej). W lipcu było 6298 użytkowników, maksymalna ilość odwiedzin to 356, średnia z całego lipca – 203 dziennie.

Rekord dnia dotyczy 3 lutego, przyszło 737 użytkowników, żeby było śmieszniej była to niedziela. Wytłumaczenie może być tylko takie, że stało się to dlatego, że wkleiłem elektroniczną wersję 32 stron gazety. Drugi plac do niedawna to 523 użytkowników z 4 lutego. Aktualnie na drugim miejscu jest 648 użytkowników (przepraszam za to określenie, nie jest ono moje) z dnia 5 sierpnia. Czy zostanie pobity rekord? Przez kilka dni sierpnia, do wczoraj, przyszło 2833 osób co daje najwyższą średnią dobową portalu w jego „historii”.

Portal powolutku chyba okrzepł, wydaje się, że jest szansa, że nie zejdzie z tego padołu zejściem naturalnym, które mogłoby nastąpić w sytuacji omijania go łukiem.

Zaczyna pojawiać się też nowa jakość na forum dyskusyjnym, a ta mianowicie, że zaczynają pojawiać się głosy „do”, a nie tylko „od”. O tych „do mnie” nie wspominam. Zaczynamy rozmawiać z sobą, co mnie bardzo cieszy. Pewien niepokój, co mnie zawstydza, po pewnej pauzie, zaczyna wywoływać u niektórych Gości stan mego zdrowia. W znaczeniu antycypacyjnym, a nie aktualnym. O aktualnym pisano kiedyś… A więc stan zdrowia zarówno psychicznego jak i fizycznego. Zawstydziłem się niebywale. Tę troską. Czy ja naprawdę na nią zasłużyłem…?



Andrzej Kleina:
Gdzie jest Nemo
(6.08.2008)

Nie tak dawno pisałem na portalu Przeglądu:

- Największą zbrodnią lubawskiej władzuchny, na czele z sztandarowym jej przedstawicielem burmistrzem Edmundem Standarą i jej organem prasowym czyli Głosem Magistrackim jest niszczenie w zarodku zalążków społeczeństwa obywatelskiego, bo nie przecież niewybudowanie tego i owego, czy zaciągnięcie kolejnego kredytu. Społeczeństwa, które winno charakteryzować się aktywnością i zdolnością do samoregulacji oraz określania i osiągania wyznaczonych celów bez impulsu ze strony władzy. Została zabita i wdeptana w glebę świadomość członków tej wspólnoty o jej potrzebach. To władzuchna decyduje jakie społeczeństwo potrzeby posiada. Spowodowało to, iż nie występuje wśród lubawian poczucie odpowiedzialności za dobro miasteczka. Powszechną filozofią stał się tumiwisizm. - „A co mi tam...”; - „A co mnie to obchodzi”.

Ponieważ mnie obchodzi bardzo (wbrew temu co wrogowie o mnie mówią, że nie lubię Lubawy), mówię o tym wszystkim głośno. I będę mówił coraz głośniej. I wierzę też, mimo, iż to nie religia, że słuchających będzie coraz więcej, i coraz większa ilość ludzi w miasteczku zmieni optykę postrzegania lubawskiej władzuchny. Jej egoizm, jej sieć powiązań, jej partykularne interesy. Dopóki ludziom będzie wisiał los miasteczka, dopóty komunistyczny relikt, a jednocześnie produkt – Standara będzie miał się dobrze. I cała kamaryla którą w sposób bezbłędny stworzył wokół siebie. Jednym z jej elementów jest Głos Magistracki.

Przedstawienie Państwu skandalu związanego ze stadionem, reakcje jakie wywołał, pozwalają sądzić, że ludzie zaczynają budzić się z letargu. Że jednak dobro wspólne zaczyna budzić troskę. Nie jest nas jeszcze zbyt wielu, ale lawina już się zaczęła toczyć… Czyli rolling stones. To nie jest tak jak sądzą niektórzy, że psy szczekają, a karawana bezkarnie jedzie dalej.

Przypomnę, że dwa lata temu poinformowałem burmistrza i radnych o kradzieży kostki brukowej. Dochodzenie zostało umorzone, ponieważ wiceburmistrz Maciej Radtke stwierdził do protokołu, iż nic nie zginęło, a skoro właściciel nie potwierdza kradzieży, prokuratura odstępuje od wskazanego jej tropu. Jest to oczywiste i zrozumiałe. Staje się mniej zrozumiałe, kiedy prokuratura nie weryfikuje słów wiceburmistrza z prostym pomiarem kostki znajdującej się w przechowalni.

W mej ocenie, kradzież kostki miała miejsce, i jak do tej pory sprawcy nie stanęli przed wymiarem sprawiedliwości. Głos Lubawski nie zamieścił mego pisma wraz ze zdjęciem skradzionej kostki, o co wnosiłem, Urbański, z właściwą sobie bezczelnością nie raczył nawet odpowiedzieć, również portal magistracki nie zamieścił foty, a i również mej polemiki w związku z próbą deprecjacji mnie poprzez zawieszenie na nim rzekomego wyjaśnienia przez prokuraturę „całej prawdy o kostce brukowej”, co było monumentalną, wielotygodniową manipulacją. Krótko mówiąc, powstaje pytanie, dlaczego dżentelmeni ci tak zareagowali…? Dlaczego urzędnik Radtke i pismak Urbański ukręcili łeb sprawie? Bo ukręcili. Czy kogoś chronili, a jeśli tak, to kogo…? Jeśli panowie ci nie poinformują Prokuratury tym razem, że podważam tymi stwierdzeniami zaufanie do wykonywanych przez nich czynności zawodowych, to… no właśnie… Co…?

Postępowanie urzędnika, które poniża go w opinii publicznej lub podważa zaufanie do wykonywanych przez niego czynności zawodowych, stanowi naruszenie norm etycznych. Normy etyczne, ale przecież nie tylko, zostały w tej sprawie naruszone.

Przedstawiam po raz pierwszy cały komplet posiadanych zdjęć kostki, dokonanych na prywatnej posesji, przy drodze Mortęgi – Zajączkowo, na której nie powinny się znajdować. Oceńcie Państwo sami, czy jest to fatamorgana? Zdaniem Radtke, nic nie zginęło. Prokuratura dała temu wiarę… Czy Radtke poświadczył nieprawdę?

Moja wnusia uwielbiała do niedawna bajkę „Gdzie jest Nemo?”. Ja pytam po raz kolejny: Gdzie jest kostka? Gdzie są radni?

 

 

 

 

 





Andrzej Kleina:
Modlitwa z „Faraona”
(5.08.2008)

Modlitwa jest jedną z podstawowych form kultu religijnego. Polega na skierowaniu swoich myśli do istoty lub istot, mogących być lub będących przedmiotem kultu (bogowie, święci, aniołowie), do sfery sacrum.

Akty modlitewne są powszechne we wszystkich religiach. Choć modlitwa może przyjmować formę indywidualnej rozmowy z istotą boską, to w wielu religiach ukształtował się pewien kanon modlitw, których treść jest ściśle określona i przekazywana w takiej formie wyznawcom. Większość z nas, zna w stopniu co najmniej dostatecznym „Ojcze Nasz”, czy „Zdrowaś Maryjo”. Na mnie niezwykłe wrażenie, nie ukrywam, że wzruszające, wywiera od prawie 50-lat poniższa modlitwa…

(…) W chwilę później faraon spostrzegł ze zdziwieniem niby stado srebrzystych ptaków unoszących się nad ziemią. Wylatywały one ze świątyń, pałaców, ulic, fabryk, statków nilowych, chat wieśniaczych, nawet z kopalń. Z początku każdy z nich pędził w górę jak strzała, lecz wnet spotykał pod niebem innego srebrnopiórego ptaka, który zabiegał mu drogę, uderzał go z całej siły i -obaj martwi upadali na ziemię.

Były to niezgodne modlitwy ludzkie, które nawzajem przeszkadzały sobie wzbić się do tronu Przedwiecznego...

Faraon wytężył słuch... Z początku dolatywał go tylko szelest skrzydeł; niebawem jednak mógł odróżnić wyrazy.

I oto słyszał chorego, który modlił się o powrót do zdrowia, ale jednocześnie lekarza, który błagał, ażeby jego pacjent chorował jak najdłużej. Gospodarz prosił Amona o czuwanie nad jego śpichrzem i oborą; złodziej wyciągał ręce do nieba, ażeby bez przeszkody mógł wyprowadzić cudzą krowę i napełnić wory cudzym ziarnem.

Modlitwy ich roztrącały się jak kamienie wyrzucone z procy.

Wędrowiec w pustyni upadał na piasek żebrząc o wiatr północny, który by mu przyniósł kroplę wody; morski żeglarz bił czołem o pokład, ażeby jeszcze przez tydzień wiały wiatry ze wschodu. Rolnik chciał, aby prędzej wysychały bagna po wylewie; ubogi rybak żądał, by bagna nie wysychały nigdy.

I ich modły rozbijały się wzajemnie i nie dosięgły boskich uszu Amona.

Największy zgiełk panował nad kamieniołomami, gdzie przestępcy, skuci w łańcuchy, za pomocą klinów moczonych wodą rozsadzali ogromne skały. Tam partia robotników dziennych błagała o noc, aby spać się położyć, podczas gdy budzeni przez dozorców robotnicy partii nocnej bili się w piersi, aby nigdy nie zachodziło słońce. Tam kupcy, którzy nabywali odłupane i obrobione kamienie, modlili się, ażeby jak najwięcej było w kopalni przestępców, podczas gdy dostawcy żywności leżeli na brzuchach wzdychając, ażeby pomór tępił robotników i umożliwił dostawcom większe zyski.

Więc i modły ludzi z kopalń nie dolatywały do nieba.

Na zachodniej granicy ujrzał faraon dwie armie gotujące się do boju. Obie leżały na piaskach wzywając Amona o wytępienie nieprzyjaciół. Libijczycy życzyli hańby i śmierci Egipcjanom; Egipcjanie miotali przekleństwa na Libijczyków.

Modły tych i tamtych, jak dwa stada jastrzębi, starły się nad ziemią i spadły na pustynię. Amon nawet ich nie dojrzał.

I gdziekolwiek zwrócił faraon umęczoną źrenicę, wszędzie było to samo. Chłopi modlili się o wypoczynek i zniżenie podatków; pisarze - aby rosły podatki i nigdy nie kończyła się praca. Kapłani błagali Amona o długie życie dla Ramzesa XII i wytępienie Fenicjan, którzy psuli im operacje pieniężne; nomarchowie wzywali bóstwa, aby zachowało Fenicjan i prędzej pozwoliło wejść na tron Ramzesowi XIII, gdyż ten ukróci samowolę kapłanów (…).

I tak na całym świecie panowała rozterka. Każdy chciał tego, co lękiem napełniało innych; każdy prosił o własne dobro nie pytając, czy nie zrobi szkody bliźniemu. Przeto modlitwy ich, chociaż były jak srebrzyste ptaki wzbijające się ku niebu, nie dosięgły przeznaczenia. I boski Amon, którego nie dochodził żaden głos z ziemi, oparłszy ręce na kolanach, coraz więcej zagłębiał się w rozpatrywaniu swojej własnej boskości, a na świecie coraz częściej rządziła ślepa moc i przypadek.

Wtem faraon usłyszał głos kobiecy:

- Psujak!... Psujaczek!... wracaj, zbytniku, do chaty, bo już pora na modlitwę...

- Zaraz... zaraz!... - odpowiedział głos dziecięcy.

Władca spojrzał w tamtym kierunku i zobaczył ubogą lepiankę pisarza od bydła. Właściciel jej przy blaskach zachodzącego słońca kończył pisać swój rejestr, jego żona rozbijała kamieniem pszenicę na placki, a przed domem, jak młody koziołek, biegał i skakał sześcioletni chłopczyna śmiejąc się nie wiadomo z czego.

Widać upajało go pełne woni powietrze wieczorne.

- Psujak!... Psujaczek!... chodź tu na modlitwę... - powtarzała kobieta.

- Zaraz!... zaraz!...

I znowu biegał, i cieszył się jak szalony.

Nareszcie matka widząc, że słońce zaczyna pogrążać się w piaskach pustyni, odłożyła swój kamień i wyszedłszy na dziedziniec schwyciła biegającego chłopca jak źrebaka. Opierał się, lecz w końcu uległ przemocy. Matka zaś wciągnąwszy go do lepianki czym prędzej posadziła go na podłodze i przytrzymała ręką, ażeby jej znowu nie uciekł.

- Nie kręć się - mówiła - podwiń nogi i siedź prosto, a ręce złóż i podnieś do góry... A niedobre dziecko!...

Chłopak wiedział, że już nie wykręci się od modlitwy, więc aby jak najprędzej wyrwać się znowu na podwórze, wzniósł pobożnie oczy i ręce do nieba i cieniutkim a krzykliwym głosem prawił zadyszany:

- Dziękuję ci, dobry boży Amonie, żeś tatkę chronił dzisiaj od przygód, a mamie dał pszenicy na placki... I jeszcze co?... Żeś stworzył niebo i ziemię i zesłał jej Nil, który nam chleb przynosi... I jeszcze co?... Aha, już wiem!... I jeszcze dziękuję ci, że tak pięknie na dworze że rosną kwiaty, śpiewają ptaki i że palma rodzi słodkie daktyle. A za te dobre rzeczy, które nam darowałeś, niechaj wszyscy kochają cię jak ja i chwalą lepiej ode mnie, bom jeszcze mały i nie uczyli mnie mądrości. No, już dosyć...

- Złe dziecko! - mruknął pisarz od bydła, schylony nad swoim rejestrem. - Złe dziecko, niedbale oddaje cześć Amonowi...

Ale faraon w czarodziejskiej kuli dostrzegł zupełnie co innego. Oto modlitwa rozzbytkowanego chłopczyny jak skowronek wzbiła się ku niebu i trzepocząc skrzydłami wznosiła się coraz wyżej i wyżej, aż do tronu, gdzie wiekuisty Amon, z rękoma na kolanach, zagłębiał się w rozpatrywaniu swojej własnej wszechmocy.

Potem wzniosła się jeszcze wyżej, aż na wysokość głowy bóstwa, i śpiewała mu cienkim dziecięcym głosikiem:

- A za te dobre rzeczy, które nam darowałeś, niechaj wszyscy kochają cię jak ja...

Na te słowa pogrążone w sobie bóstwo otworzyło oczy i padł z nich na świat promień szczęścia. Od nieba do ziemi zaległa niezmierna cisza. Ustał wszelki ból, wszelki strach, wszelka krzywda. Świszczący pocisk zawisnął w powietrzu, lew zatrzymał się w skoku na łanię, podniesiony kij nie spadł na plecy niewolnika. Chory zapomniał o cierpieniu, zbłąkany w pustyni o głodzie, więzień o łańcuchach. Ucichła burza i stanęła fala morska gotowa zatopić okręt. I na całej ziemi zapanował taki spokój, że słońce, już ukryte pod widnokręgiem, znowu podniosło promieniejącą głowę…


Moja prywatna modlitwa jest też niezwykle prosta. Nie modlę się o zdrowie dla siebie czy rodziny, o powodzenie, pieniądze, brak trosk i temu podobne. Modlę się krótko: Dziękuję ci Losie, że darowałeś mi wnuczkę Amelię, chroń Ją i niechaj będzie kochana przez innych tak, jak przeze mnie…





Andrzej Kleina:
Do Xiężnej słów kilka w odpowiedzi
(4.08.2008)

Z otrzymanej odpowiedzi wynika explicite, takie jest moje zdanie, nie trzeba go podzielać, iż Pani Aleksandra Skubij zareagował nad wyraz emocjonalnie, a w związku z tym puściły hamulce racjonalne, a także etyczne. Zabrakło też tego c u ś co nazywa się klasą polemiczną, dlatego też, moja odpowiedź traktuje ją z niezwykłą pobłażliwością. Gramy nie w tych ligach polemicznych. W ustosunkowaniu się do jej wypowiedzi, nie ma zawartych akcentów ad personam, czyli pominięte są świadomie chwyty erystyczne. Nie jest moim zamiarem jej ośmieszenie. A mógłbym to uczynić perfekcyjnie.

Nazywając Panią Xieżną, miałem na myśli pewien tylko hipotetyczny model zawyżonej zdecydowanie u Pani samooceny. Przeze mnie zaobserwowanej. Stąd ta nazwa. I maniery zeń skorelowane. Potwierdza pani moją hipotezę kolejnym, tym razem aktualnie wypowiedzianym stwierdzeniem, iż w sieci porusza się mój list do Aleksandry Skubij. Czuje pani bazę? Nie mówi Pani „do mnie adresowany” a do Aleksandry Skubij… Czyli w trzeciej osobie liczby pojedynczej. Ale, to i tak sympatyczniej brzmi jak np. „My, Ludwik Orleański”…

Pani z mego listu nie zrozumiała nic. Kompletnie nic. Zabrakło absolutnie zdolności do decentracji, czyli nie podjęła Pani elementarnego wysiłku aby przyjąć moją perspektywę i zrozumieć intencje mego listu, po to właśnie, by odkryć znaczenie mojej wypowiedzi. A skoro Pani podkreśla, że jest nauczycielką, to tym bardziej jest Pani w stanie zauważyć, że otrzymuje Pani ode mnie pałę z kompetencji komunikacyjnej. Czyli z powodu jej braku konkretnie…

Pani odpowiedź, jest mieszaniną arogancji, buty i popiskiwania. O tym, że niezrozumienia mówiłem ciut wcześniej. Miejsce odpowiedzi, jest natomiast dowodem wprost niezrozumienia istoty dziennikarstwa. Odpowiedzieć powinna Pani na portalu Przeglądu. Cóż, kolorystyka zapewne nie ta…

Nie mam żadnych wątpliwości związanych z Pani osobą. Powiem nawet więcej, kompletnie mnie pani nie interesuje. Ani jako kobieta, ani Matka Polka, ani polityk w stanie uśpienia, czy choćby dziennikarz. Nul! Czyli nic sobie nie przypomniałem. Nie odczuwałem takiej potrzeby. Przypominania. Pani się sama przypomniała…Oświadczeniem majątkowym osoby publicznej.

Zainteresowała mnie jedynie Pani skala wartości. W aksjologicznym tego słowa znaczeniu. Po przeczytaniu, że pobrała Pani śmieszny zasiłek. I o tym napisałem. Do Pani! Na portalu „Przeglądu Lokalnego”, nie w bliżej niezidentyfikowanej „sieci”. Wykazałem niezwykłą przyzwoitość, sygnując ów list swoimi personaliami. Powinna to Pani docenić, a nie zachowywać się jak obrażona uczestniczka zebrania Koła Gospodyń Wiejskich, której wykipiało mleko.

Cała reszta tekstu, to tylko struktura. Z podmiotem i orzeczeniem w każdym zdaniu. A jednocześnie pewna forma. Może nawet kundla. Coś pomiędzy felietonem a esejem.

Nie interesują mnie pani kredyty, czy ich wysokość, nic mi snu z powiek nie spędza. Nie interesuje mnie, czy Pani je spłaca, nie interesuje mnie Pani prywatne życie. Mam własne. Niezwykle intensywne! Nie muszę patrzeć przez płot na życie innych. W tym również Pani. Co robię? Radzę sobie. Skutecznie! Nie wyciągam rąk po zasiłek dla bezrobotnych. Czuje Pani bazę? Mam doskonale zinternalizowaną postawę: N I E W Y P A D A! Mam w związku z tym szacunek dla siebie.

Kiedy piłem z Panią k a w k ę mówiłem wiele rzeczy. Nie mówiłem nic natomiast takiego, czego nie powtórzyłbym dzisiaj. Proszę spróbować to zrozumieć.

Stwierdziła Pani: - Spać nie daje mu również fakt, że będąc osobą bezrobotną po okresie bycia starostą i wicestarostą, spełniając kryteria urzędu pracy, pobierałam zasiłek dla bezrobotnych. Myślę, że bardziej po jego myśli byłoby więc przygotowanie sobie ciepłej posadki, nadużywając wcześniejszej władzy.

Uff, jak gorąco! Czy ja napisałem wcześniej, że Pani nie spełniała? Znaczy się kryterium urzędu pracy? Gwoli przypomnienia, wklejam to co napisałem: - Wiem, wiem, a przynajmniej się domyślam, że się należało. Łącznie z groszami. Należało w kategoriach formalno-prawnych, bo inaczej by nie otrzymała. Ale jest jeszcze kwestia klasy owej damy, cokolwiek to znaczy, pewnego smaku, szacunku dla siebie i swoich dokonań, przynależności do middle classe, etosu, wstydu wreszcie. Czy pani zdaniem, ta pani, ta radna powiatowa, nie powinna się wstydzić…? Że pobrała. Bo, ja chyba tutaj cuś nie zajarzyłem. Czy taka pani, radna powiatowa, jest cool? Czy kategoria „należy” załatwia wszystko? Byłbym bardzo zobowiązany, Bo może to jest trendy, a ja tylko taki staroświecki?

Pani myśli, że po mojej myśli…? Abstrahując, że niezbyt to zręczna fraza w rękach polonistki, to jest to ponadto typ myślenia życzeniowego, w swej istocie infantylnego… Skąd takie przypuszczenie o nadużyciu? Zdecydowanie bardziej, ale to dopiero teraz mówię wprost, o braku wyobraźni, o niezauważaniu, że polityka nie jest wartością c o n s t a n s. Nad resztą zdań, które kłębić zaczęły się w mojej głowie, rozpościeram zasłonę milczenia…

Zadałem pytania: - Czy kategoria n a l e ż y załatwia wszystko? Czy ta Pani, ta radna powiatowa nie powinna się w s t y d z i ć? Że pobrała. Pani odpowiedziała nie wprost, że się nie wstydzi. Bo Pani spełniała. I kropka!

Rozbrajająca jest pani kolejna fraza: - Martwi go też wysokość tego kredytu i chyba fakt, że wciąż należę do grupy osób, które zaciągnięty kredyt co miesiąc spłacają (w przeciwieństwie do zgorzkniałych ludzi, którzy nie spłacali swoich długów i majątek ich został zlicytowany...). Przekraczając zdecydowanie granicę, weszła Pani na teren prywatny. Jest to dowód Pani zarówno intelektualnej jak i etycznej słabości. Zapraszam Panią na rozprawę sądową, nie, jeszcze nie Pani, ta może być później, z mojego powództwa przeciwko osobom publicznym w związku z tzw, fałszem intelektualnym i poświadczeniem nieprawdy, do sądu w Nowym Mieście Lubawskim w dniu 12 sierpnia o godzinie 9,45 w Sali 105. Jako dziennikarza, co naturalne.

Pisze też Pani: - Jest coś, z czym zgadzam się z panem Kleiną. Pisze w swym do mnie liście: „Bo wie pani, piekło to my. Jako polityk, musi to wiedzieć pani doskonale….” Tak, trafne stwierdzenie, podobnie jak przysłowie: Diabeł się w ornat ubrał i ogonem na mszę dzwoni."

To moje stwierdzenie, autonomiczne, a u Pani znowu klops. Nie wiem jednak czy to bardziej niezrozumienie, czy jednak manipulacja. Pani wyrywa tę frazę z kontekstu. Sytuacyjnego. Piekło to my, na … portalach, stąd są one nieocenionym źródłem wiedzy dla dziennikarza. To powiedziałem. Pani na nich nie bywa, bo Xiężna z parweniuszami się nie zadaje, bo się wstydzi, nie wstydzi się natomiast Pani pobrania zasiłku dla bezrobotnych. Bo się należał. I o tym był mój list do Pani. Miała pani szanse się wybronić, nie skorzystała Pani z niej. Gdybym był iławskim wyborcą, miałbym problem decyzyjny czy oddać na Panią głos. A tego diabła w ornacie Pani podaruję. Bo nie jarzę po prostu. A może to tylko Pani projekcja…?

Pisałem w październiku roku ubiegłego na portalu Przeglądu: - Nie oddam głosu na kandydata Adama Żylińskiego nie dlatego że jest z PO. Nie oddałbym również, gdyby był z PIS, LiD, czy reprezentował by społeczność marsjańską. Nie oddam, bo traktuje mnie jak idiotę, a na to nie zasługuję. Nie oddam, bo prezentuje bolszewicką mentalność: frontem do wyborcy. Nie oddam też i dlatego, że w rozmowie z Beatą Brokowską z Gazety Olsztyńskiej w styczniu tego roku mówił: (...) A ja uwielbiam iść od problemu do problemu. Patrzeć na wszystko z lotu ptaka. Tak, jakbym układał rozrzucone puzzle. Mam taki zwyczaj. Nigdy nie wchodzę w szczegóły. Od tego mam ludzi, specjalistów...”.

Nie oddam głosu na kandydata Żylińskiego, o którym chroniczny poseł SLD Tadeusz Iwiński mówił: - „On w Sejmie był kompletnie niewidoczny. Jest przykładem starej zasady, że samorządowcy nie sprawdzają się w parlamencie...”.

Nie oddam, bo on szybować chce w locie nad parlamentem, a tam prawo trzeba stanowić, w szczegóły wchodząc bardzo..


. W swej ocenie wykazałem odwagę cywilną, a przede wszystkim szacunek dla własnych poglądów. Podobnie jest teraz.

Reasumując. Nie oddałbym głosu na Panią… Bo pani pobrała… A nie powinna. Mimo, że się należało. I nic to, że Pani odpowiadała. Warunkom… Bo pobranie, przez Panią, to zgoda na opuszczenia świętego miejsca ludzi honorowych. I tyle! A gdybym wiedział wcześniej, że pani pobrała, to kawusi razem nie wypilibyśmy…



Andrzej Kleina:
Mamy mistrza Polski
(3.08.2008)

Świat ludzi dorosłych jest porażający i przerażający. A przede wszystkim infantylnie śmieszny. Na ojców, czy choćby wujów, a nawet szwagrów sukcesu młodego lubawskiego sprintera Szymona Jaworskiego zgłosiła się cała gromadka chętnych. Następni czekają w kolejce, by się podłączyć.

Przede wszystkim głównym ojcem czyni się burmistrza Edmunda Standarę, który wybudował nam jak stwierdził sam mistrz Marian Woronin, „prawdziwą katapultę”. Nie wyjaśnił, dlaczego. Być może dlatego (tak głosi plotka), że był ponoć dostawcą, on Woronin, nie burmistrz, nawierzchni syntetycznej. Nie mógł więc dostarczyć „żółwiej” nawierzchni. Jestem przekonany, że zabierze głos aktualnie, kiedy dowie się o fatalnym brakoróbstwie na Stadionie Łazienkowskim.

Drugim w kolejności jest „trener” chłopaka, nauczyciel i instruktor szachów ze Złotowa, prężący się na wielu zdjęciach Marek Tykarski… Ostatnio nawet z medalem na szyi. Za uczestnictwo w zawodach zapewne szybowcowych jakich.

Trzecim, nie łapiący kompletnie proporcji tzw. redaktor Błażej Urbański, który stwierdził, że Szymon zbliżył się do rekordowego osiągnięcia Mariana Woronina, który w całym tym towarzystwie – jako jedyny – wypowiada się o wyniku Szymona normalnie.

Zdaniem Woronina, progresja wyników oscylująca w granicach 0.3 sekundy przy wyniku 11 sekund jest bardzo dobra, najważniejsze jest teraz to, by „parcie na wynik nie przesłoniło rozsądnej pracy szkoleniowej, tak nad rozwojem fizycznym jak i bardzo ważną psychiką”.

Kiedy więc czytam idiotyczną wypowiedź Urbańskiego, że chłopak schodząc po raz pierwszy w życiu poniżej 11 sekund zbliżył się tym samym do rekordowego osiągnięcia Mariana Woronina, to jestem przerażony. Przerażony kompletną ignorancją redaktora, jego pustką, nie po raz pierwszy uzewnętrznioną, a przede wszystkim szkodliwością wypowiedzianych słów.

Chłopak do niczego się nie zbliżył, przełamał natomiast bardzo ważną granicę, a nawet barierę 11 sekund, co w wieku 16 lat jest wynikiem interesującym. Zdobycie tytułu mistrza Polski jest natomiast wyczynem nie lada. Jako pierwszy pogratulowałem chłopakowi na portalu Głosu Magistrackiego. W przedruku głosów internautów w wydaniu papierowym gazety, moje gratulacje zostały pominięte, ale to wszakże nie dziwota dla mnie… Wżdy kumpel pisarczyka Maciej Radtke pokazał, jak pomijać Kleina mamy.

Próbuje się wynik chłopaka zdyskontować jako pochodną wybudowania stadionu. Bzdura to monumentalna. Chłopak biegał szybko już 2 lata temu w kategorii dzieci, kiedy stadionu de facto nie było, bo go dopiero remontowano. Jest w sporcie, tak na mój gust, około 4, a nawet 5 lat. Chłopak, nie stadion. Czyli na wyniki już czas najwyższy. Jedno jest pewne: iskrę bożą ma. Inni sportowcy z jego grupy (w innych też konkurencjach) uzyskujący zdecydowanie słabsze wyniki, wyczynowcami sensu stricte już nie zostaną nigdy. Taka karma… Ale sport może nauczyć ich wiele, najważniejsze, że jest szansa, że będzie stanowił dla nich styl i model w dorosłym życiu. Z moich i mego kumpla Stacha obserwacji wynika, że sportowcy łatwiej radzą sobie z przeciwnościami losu i trudami dnia codziennego. Są zdecydowanie silniejsi i wytrzymalsi we współczesnym „wyścigu szczurów”

Temat ten jest dla mnie trudny z kilku powodów. Sądzę w swej zarozumiałości, że zdecydowanie bardziej czuję ten rodzaj sportowego bluesa jak pisanie. I dlatego uważam, że tacy ludzie jak Urbański nie tylko szkodzą tworzeniu społeczeństwa obywatelskiego, szkodzą też indywidualnym sportowcom, tak jak w tym przypadku.

Nie znam bliżej Marka Tykarskiego. Ma opinię pasjonata sportu. To bardzo wiele. Ale do prowadzenia chłopaka o dużym potencjale sportowym potrzeba zdecydowanie więcej. Potrzeba przede wszystkim rozwiniętej na wysokim poziomie funkcji samo kontrolującej („czy ja potrafię” i adekwatnej odpowiedzi, co jest bardzo trudne), a także istnienia faktycznych struktur czynnościowych a nie tylko potencjalnych.

Kiedy w ubiegłym roku widziałem biegających na rozgrzewce bez dresów młodych sportowców w obecności opiekuna w temperaturze nie wyższej jak 12 stopni, to ze zdziwienia kręciłem głową. Kiedy kilka dni temu widziałem rozgrzewkę na tartanie, to już głową nie kręciłem. Potraktowałem to po prostu jako brak elementarnej wiedzy, a nawet szkodnictwo (większość elementów rozgrzewki wykonuje się na miękkim podłożu, czyli murawie, oszczędzając aparat ruchu, sądzę, że taki np. trenerro z portalu Kuriera by to potwierdził). Kiedy widziałem trening startów niskich, i niepoprawianie przez trenera złych jego elementów, potraktowałem to jako wręcz szkodnictwo. Jest taka stara zasada medyczna, również obowiązująca w sporcie: „primo non nocere” (przede wszystkim nie szkodzić). Żeby nie szkodzić, trzeba przede wszystkim umieć. Naprawdę umieć, a nie tylko myśleć, że się umie.

I już na zakończenie. Ludzie, prośba, nie wyrządzajcie Szymonowi krzywdy, nie pompujcie go, początki kariery kochają ciszę. Wiele początkujących karier wykopyrtnęło się właśnie z powodu niedojrzałości emocjonalnej i społecznej opiekunów i prasy. Urbański po raz n-ty pokazał, że jest dziennikarzyną od specjalnych poruczeń… Czy zabierze głos na temat bieżni…? Tego co wywinęli chłopcy na portalu „Lubawa mój cyrk”, pokazując fotki jaskółek na stadionie, nie przewidział by nawet Mrożek. A nawet Zoszczenko…



Andrzej Kleina:
Gratulacje Tomku – czyli list otwarty do Aleksandry Skubij
(1.08.2008)

Gratulacje Tomku!!! – zaszczebiotała z syrenim wdziękiem, znana powszechnie Aleksandra Skubij, w Lubawie plotkują nawet, że przyłożyła się do likwidacji lubawskiego szpitala, ale, czy to ludziom można wierzyć?. Ostatnio – wydawca powiatowej gazety, eksplorującej i eksploatującej lubawski rynek czytelniczy.

I poleciała dalej: - Przy naszej współpracy przy Echu Iławy poznałam Twój zapał do tego, co można "wykrzesać" z internetu i możliwości graficznych, jakie posiadasz. Strona www.lubawamojemiasto obok swoistego charakteru, typowego dla Twoich prac (lekkość, nieprzesadzona kolorystyka, spokojne i czytelne rozwiązania graficzne) daje wiele możliwości kontaktu z Internautami. Co więcej: nastawiona jest bardzo na współpracę z tymi, którzy chcieliby mieć wpływ na rozwój Lubawy i to, co się w niej dzieje. I jeszcze: nie trzeba się wstydzić, że wpisuję się na tych stronach, lub je odwiedzam. Nie ma tu zwyczajnego dla innych stron www, posiadających fora, piekła. Tak więc z przyjemnością się podpisuję i pozdrawiam,

I złożyła swój szlachetny podpis wartości co najmniej 277 tysięcy złotych, którą to kwotę udzielonego jej kredytu podała w swoim oświadczeniu majątkowym jako zaradna radna powiatowa. Podpis, z tą nieznośną manierą udzielnej Xiężnej.

No, to do roboty. W s t y d, wielce szanowna pani radna a i też nadredaktor, to jest takie cuś, co niektóre ludzie z branży określają jako przykre uczucie wywołane przez antycypowaną lub aktualną ośmieszającą reakcję innych ludzi na własne zachowanie lub wygląd zewnętrzny. Może w Wikipedii inaczej to definiują, ale co mi tam, niech definiują, stary jestem, więc za nowinkami latać po Wikipediach mi się nie chce.

Inne mądre ludzie, a nawet uczone, kojarzą wstyd mniej z emocjami a bardziej z etyką, traktując go jako integralny element superego, co inne jeszcze ludziska nazywają sumieniem. Czyli dla nich, wstyd, to reakcja na uświadomione poczucie winy. Własnej, zresztą…

Dla pani natomiast, odwiedzenie strony „pana Tomka” powoduje, że nie musi się pani wstydzić (sic!), bo jest ono lekkie jak primabalerina, kolorystycznie nie schizofreniczne, a także, co chyba najistotniejsze, nie ma na nim piekła. Pani zdaniem. Nie czytała pani zapewne wszystkiego, bądź czytała bez należytej koncentracji, bo portal ten kroczy, czerpiąc pełnymi garściami z portali iście szambowych. Mimo, że pięciominutowy dopiero. Przykład? Służę, aczkolwiek bez przyjemności.

Już podczas debiutu, delikatny nad wyraz pan Tomek, że przy pani nazewnictwie pozostanę, by jakiegoś chaosu semantycznego, ponadnormatywnego nie wprowadzać, trzepnął w portal Przeglądu Lokalnego (stosując brzytwę Ockhama, humaniście znaną zapewne doskonale, na tym poprzestanę – nieznających tematu odsyłam do owego portalu), za moment trzepnął w portal e-Lubawa, aby na koniec pozwolić raz i drugi około magistrackim łobuzom pacnąć we mnie imiennie. A dlaczego trzepnął? Powodów jest kilka. Jeden z nich, to zaakcentowanie, że portal żyje, że jest aktywny, że piętnować różne dziwadła będzie, w szczególności Kleina. Inne? Proszę sobie wykoncypować i zdać sobie sprawę z tego, że pan Tomek, za figuranta na portalu tym robi. Z całą nieznośną lekkością i kolorytem bytu.

Proszę odrzucić wstyd a nawet poczucie wstrętu czy odrazy i pozaglądać na okoliczne portale. Toż to proza i ambrozja życia, socjologia, psychologia, rezerwuar pomysłów na pisanie, czyli sam miodzik. No i, nim podzieli się człowiek publicznie własną supozycją, warto, by język nie był szybszy od głowy…

A przy okazji mam prośbę. Proszę pomóc mi ocenić aksjologicznie poniższą sytuację. Temat jest trudny a nawet skomplikowany. Ba, powiem nawet więcej, częściowo niezrozumiały. Jeden z lokalnych, powiatowych VIP-ów płci żeńskiej, niezwykle wszechstronna osoba a i chyba nietuzinkowa osobowość, w roku ubiegłym mając dochody wszechstronne i wcale niemałe, a to jako biznesłumen, a to jako radna powiatowa, a to jeszcze ze stosunku pracy, pobrała zasiłek dla bezrobotnych w kwocie 2.561 zł i całe 70 groszy.

Wiem, wiem, a przynajmniej się domyślam, że się należało. Łącznie z groszami. Należało w kategoriach formalno-prawnych, bo inaczej by nie otrzymała. Ale jest jeszcze kwestia klasy owej damy, cokolwiek to znaczy, pewnego smaku, szacunku dla siebie i swoich dokonań, przynależności do middle classe, etosu, wstydu wreszcie. Czy pani zdaniem, ta pani, ta radna powiatowa, nie powinna się wstydzić…? Że pobrała. Bo, ja chyba tutaj cuś nie zajarzyłem. Czy taka pani, radna powiatowa, jest cool? Czy kategoria „należy” załatwia wszystko? Byłbym bardzo zobowiązany, Bo może to jest trendy, a ja tylko taki staroświecki?

Tuszę, że bywalcy tej stronki doniosą pani o tym tekściku, bo pani nie zagląda, i nie ukrywam, liczę na pani reakcję, a nawet interakcję. A nie tylko złożenie podpisiku. Bo wie pani, piekło to my. Jako polityk, musi to wiedzieć pani doskonale…. I już ostatnie. Stwierdziła pani, że strona pana Tomka (moim zdaniem nie pana Tomka, on tam tylko za „fizycznego” staje) nastawiona jest bardzo na współpracę z tymi, którzy chcieliby mieć wpływ na rozwój Lubawy i to, co się w niej dzieje. Skąd to przypuszczenie, a nawet teza? Bo w mej ocenie, jest akurat na abarot. Ale, stary jestem, to wie pani, demencja i takie inne, co to cuzamen do kupy nie pozwalają na prawidłową ocenę świata i jego najwybitniejszych przedstawicieli.

PS. Może pani gazeta powiatowa zmierzy się z problemem lubawskiego stadionu? Temat niezwykle rozwojowy…



Andrzej Kleina:
Rozsypujący się stadion – sprawa dla prokuratury i CBA
(30.07.2008)

Przede wszystkim chcę nadmienić, co niniejszym czynię, że przerwałem detoks. Nie będę odtruwał organizm. Od magistratu i radnych. Bez sensu to jest. O jednego burmistrza nie będzie w tygodniu mniej. Stacha trzymanie za mnie kciuków nie pomogło… A nawet tego Benedykta Duby, co zechciał Stacha w trzymaniu wspomagać.

Ale po kolei. W czasie potrzebnym do wypicia szklanki letniego kakao obleciałem wczoraj rano bliższe i dalsze portale. Miejski przykuł mą uwagę niebywale. Zrozumiałem w try miga. A przynajmniej tak mi się wydaje. Nie będzie żadnej sztafety pokoleń. Żadnej władzy nie będzie burmistrz Standara przekazywał temu byłemu kierowcy karawanu cmentarnego, co to aktualnie robi za wiceburmistrza. Byłem w mylnym błędzie. Będzie miał burmistrz w momencie wyborów dopiero 68 lat. Bez kilku tygodni, bo w grudniu się narodził. No i nie odpuści, bo uzależniony jest. Nie tylko od kasy. Od misji, wizji, a ostatnio się dowiedziałem, że i od dozorowania. Robotników fizycznych z firm obcych, czyli cudzo miejskich, co to na miejskich robotach lubawskich, przetargowych zaiwaniają.

Serwis „magistrat”pl. donosi na lewo i prawo, najczęściej na lewo, bo taką skazę ma lewicową na propagandę sukcesu ukierunkowaną. Oto jedna z takich perełek: Nie tylko Przedszkole zostanie docieplone w tym roku. Trwają prace remontowe i docieplanie sali gimnastycznej i łącznika przy Szkole Podstawowej w Lubawie wraz z wykonaniem elewacji. Wakacje to najlepszy okres dla przeprowadzenia tego typu prac, nasze dzieci korzystają z uroków lata, a ekipa budowlana remontuje salę i pomieszczenia, w których od 1 września będą mogły w lepszych i bardziej komfortowych warunkach uprawiać sport szkolny. Oświata to jeden z priorytetów urzędującego burmistrza. W poprzednich latach dokończono prace budowlane w Gimnazjum, oddano do użytku salę sportowo-widowiskową i przeprowadzono remont Szkoły Podstawowej.

I tak bełkocik ten indoktrynacyjny, lasujący mózgi lubawian leci. Przesłanie jest jednoznacznie proste. Wy się byczycie lubawianie, a władza na posterunku. Ważna, uważna, skoncentrowana, wzrokiem swym tam sięga, gdzie wy nie sięgacie. A to lewy profil, a to prawy na fotkach nam pokazująca.

Pod zdjęciem burmistrza Standary jest podpis: - Osobisty nadzór prac zdaniem burmistrza E. Standary mobilizuje wykonawcę. Wzruszająca to informacja, front robót za raptem dwieście dziesięć tysięcy złotych jest nadzorowany przez samego czujnego gospodarza. Dlaczego tej troskliwości i należytej staranności nie wykazywał burmistrz podczas budowy stadionu za pięć i pół miliona złotych?

Bo do meritum dotarłem i pytanie publicznie burmistrzowi i radnym zadaję: - W jakim okresie i dlaczego tak szybko, będzie remontowana nowa, raptem półtoraroczna bieżnia Stadionu Łazienkowskiego? Dlaczego burmistrz na jej tle się nie fotografuje? Gdzie są radni, gdzie jest przewodnicząca Tańska. O czym mówię? Powolutku… Zdjęcia mówią za mnie…

 

(fota słabej jakości, za co przepraszam, z portalu Urzędu Miasta w Lubawie)

Byłem pierwszy raz na bieżni stadionu. Nie ukrywam, nawet co nieco sobie pobiegałem. I byłem wstrząśnięty rozmiarem szkód już zaistniałych. Stadion budowano w 2006 roku. Budowano na wariackich papierach. Miał służyć i służył jako wyborcza karta przetargowa Standary. Trzeba było zdążyć z oddaniem obiektu przed wyborami. Żeby je wygrać. Pisałem już wówczas, i był to głos wołającego na puszczy, że stadion buduje się w stylu „krzywo, prosto, byle ostro”. Skutki są widoczne dzisiaj gołym okiem. Dlaczego portal magistracki o tym nie trąbi? Gdzie jest wasal Urbański z Głosu Magistrackiego? Podpowiadam trop „Kurierowi” i „Echu Iławy”. Podpowiadam trop iławskiej prokuraturze i CBA. Kto do jasnej cholery za to odpowiada? Czy zostały wszczęte procedury reklamacyjne? Co z gwarancją? Co z rękojmią…? Winni tego skandalu powinni zostać obciążeni finansowo. Brak elementarnej dbałości o dobro wspólne, brak przyzwoitości burmistrza, który swe starcze wdzięki prezentuje bez opamiętania miast solidnie wykonywać swoją pracę, obezwładnia. Nie na tyle jednak by milczeć… Panie burmistrzu, krótkie męskie pytanie: Czy czuje się pan winnym i odpowiedzialnym za skandal budowlany stadionu…? Że nie będzie odpowiedzi? Wiem, wiem, ale przecież brak odpowiedzi skutecznie ją zastępuje, czyli jest odpowiedzią.

A teraz zapraszam do zapoznania się z fotkami, zrobionymi 29 lipca 2008r, najlepiej jednak dokonać wizji lokalnej osobiście…

 

 

 

 

 

 

 

 

 





Andrzej Kleina:
Co chłopaki słychać
(29.07.2008)



Tych gości na forum nie obsługujemy…

Przede wszystkim chcę nadmienić, co niniejszym czynię, że kilka dni temu udałem się na detoks. Będę odtruwał organizm. Od magistratu i radnych. O jednego Standarę będzie w tygodniu mniej. Stachu trzyma za mnie kciuki…

W lokalnej gazecie lubawskiej trwała jesienią 2006 roku intensywna kampania samorządowa. Czwórka muszkieterów: Roman Krauze, Lech Serwotka, Janusz Pszczoliński i Kazimierz Cholawo (kolejność taka sobie, czyli przypadkowa) chcieli nam zrobić dobrze. Prawdziwie po męsku… Tak z rozmachem głosili. I wybrali specyficzną atrapę gazety do prezentowania siebie. Przypomnijmy co proponowali.

Najskromniejszy program przedstawił Roman Krauze, ówczesny bezpartyjny (o przeszłości w SLD nie wspominał, bo i po co?), nadprezes firmy „Hermes”, wydawca i nadredaktor „Gazety Lubawskiej” (był równolegle dyrektorem placówki samorządowej, konkretnie MOK). Pan Roman zacny, chcący zostać radnym powiatowym mówił krótko: chcę wspierać rozwój rynku pracy (?), wspierać rolnictwo (?), interesuje mnie pomoc społeczna w trosce o rodzinę (?), nowoczesna edukacja (?), chcę promować kulturę, sport i turystykę (?). Krótko i na temat. Bez jakiejkolwiek jednej choćby głębszej myśli jak to uczynić…

Kazimierz Cholawo, kandydat na wójta, wykształcenie wyższe, rodzina, zainteresowania wszechstronne od polityki po grzybobranie… W odróżnieniu od pana Romka chciał zrobić dużo, a nawet więcej. Z pomocą. Naszą pomocą. Tak jak w rodzinie…. Tak przynajmniej twierdził. Chociaż jeszcze liczył na córkę, co to doktorat miała 1 kwietnia obronić. Tak napisali. Widziałem to na własne oczy. W wyżej wspomnianej gazetce ściennej.

Janusz Pszczoliński, wykształcenie wyższe, ba, wiadomo…dyrektor szkoły i nic to, że wiejskiej, kandydat na fotel burmistrza i zastępczo radnego powiatowego, żona, córki, wiek „tylko 53 lata”. Mówił krótko: „To co obiecuję – zrobię!”. W jaki sposób? Nie podawał, ale wszak to zrozumiałe. Nie będzie się przecież przedwcześnie odkrywał… Żeby konkurencja nie przechwyciła.

Lech Serwotka, lat 42, samotnie wychowujący córkę (sic!), wykształcenie, naturalnie wyższe (sic!). Program obszerny i obfity, niemalże jak fizis Krauze (sic!): szkolenia dla kobiet, także rolników (sic!), wytworzenie marki „Lubawa” (sic!), promocja Gminy (sic!), opłacalność produkcji rolnej chciał też zapewnić (przy kolejnym dołku świńskim” jak znalazł). Program naprawdę ogromny i nic to, że w większości infantylny i utopijny… Z tych „dołków” zorientowali się Czytelnicy, że gość na wójta zydel, nie burmistrza, miał chrapkę.

Co się dzieje aktualnie z chłopakami? Cudotwórcami politycznymi i wizjonerami. Co z przyszłością ich ewentualną polityczną? Czy programy się ostały, czy są modyfikowane? Czy się pojawią dwa miesiące przed najbliższymi wyborami i powielą wzór autodestrukcyjny, który już przecież zaliczyli? Czyli polegną z kretesem, bo przecież nie można robić polityki pięć minut przed wyborami. Polityki personalnej, ma się, co oczywiste – rozumieć… Ile by się po schodach w blokach zasobów gospodarki mieszkaniowej nie nalatać. A może, wyleczeni już są i remisja im nie grozi…?

Nie ukrywam, że nabrałem chęci, żeby z nimi pogadać. Czy jednak zechcą oni?

Odżałowałem kasę, kartę za dwie dychy telefoniczną nabyłem, modląc się jednocześnie żeby wystarczyła. Kiedy dowiedziałem się, że Kazimierz Cholawo wyprowadził się z Lubawy, egoistycznie pomyślałem, że mam szczęście. Czyli dwie dychy powinno trzech załatwić bez bólu. Bo to, że będzie chciał jeszcze raz wystartować jako zamiejscowy, zdecydowanie odpada, więc o czym tu z nim gadać?

- Pan Roman Krauze? – wyszeptałem lirycznie do komórki, Andrzej Kleina z tej strony, chciałbym prosić…

- Ja z panem rozmawiać nie będę w żadnym przypadku – głos podniesiony usłyszałem. Pan będziesz mnie znowu na czynniki pierwsze chciał rozbierać, o kobiety mego życia pytać, problemy rozdrapywać. O, nie, na Hermesa nie… Ja pamiętam co pan o mnie pisywałeś, że duży jestem, obszerny, że poczucie mniejszej wartości, że kompleks, pan na siebie popatrz, a ode mnie się odwal…

Cóż, pierwsze śliwki – robaczywki… Aktualny rentier, gadać ze mną nie chciał. Numer więc następnego wystukałem.

Chciałem zagaić, „czy z panem leśnym rozmawiam?” – alem z konwencji tej zrezygnował szybko, bo mógłby mnie popędzić jak dzika jakiego w knieję… A później odstrzelić. No, to elegancko zacząłem: - Panie inżynierze nadleśny, czy mógłbym prosić o wywiad? – Dla kogo? – No, wie pan… - Nie, nie wiem, dlatego pytam, krótko i na temat proszę, bo locha mi się prosi. – To pan tez, świnkami się para? – Panie, para, nie para, co najmniej tuzin będzie… Przedzwoń pan do mnie jutro…

Nabuzowany energią, a jednocześnie sfrustrowany miernymi wynikami negocjacji werbalnych, zaatakowałem trzeciego.

- Panie starosto (zasłodziłem Pszczolińskiemu Januszowi) a i dyrektorze, Kleina z tej strony, Andrzej na pierwsze mi dali, czy moglibyśmy pogadać? – Nie wiem, czy znajdę chwilę czasu, bo to wie pan wakacje są. Z panem to trzeba uważać, pamiętam jak się pan mnie czepiał na spotkaniu przedwyborczym, a to było w obecności posła Stacha, znaczy się Gorczycy i na konfuzję mnie pan chciałeś narazić… Ja wiem co mnie pan chcesz pytać. Czy na burmistrza wystartuję? Nie potwierdzam i nie zaprzeczam… Chociaż żyje mi się teraz super. Boisko mi wybudowali amerykańskie w szkole, w radzie powiatu też, znaczy nie boisko, żyć nie umierać. I stanowisko zastępcy popłatne też jest i zobowiązuje przecież. Może mnie wybiorą następnym razem miast Rygielskiego? Reasumując, bo wszyscy wiemy, że tramwaj przy pomocy szyn skręca, że się zastanowię, proszę do mnie zadzwonić wieczorem… za tydzień powiedzmy. Ukłony dla koleżanki żony.



Andrzej Kleina:
Słowo na niedzielę
(27.07.2008)

Nieżyjący już niestety niezwykły kierowca Formuły I Ayrton Senna mawiał: - Prowadzę bardzo uprzywilejowane życie, zawsze było ono nadzwyczaj szczęśliwe. Ale wszystko, co od życia dostałem, wypracowałem poprzez poświęcenie i wielką żądzę osiągnięcia moich celów; wielką żądzę zwycięstwa - zwycięstwa w życiu, nie za kierownicą. Zwracam się teraz do was wszystkich, do tych, którzy tego doświadczyli i do tych, którzy wciąż szukają swojej drogi: cokolwiek w swoim życiu robicie - czy to na najwyższym, czy najskromniejszym poziomie - musicie wykazać wielką siłę i determinację. Róbcie wszystko z miłością i głęboką wiarą w Boga. Pewnego dnia zrealizujecie swój cel i osiągniecie sukces.

Kiedy konfrontuję powyższe słowa z zaburzonymi wypowiedziami naszego eksportowego Luna, to współczuję mu bardzo i życzę by trafił w swym życiu na osobę, która z letargu mentalnego go wyciągnie i pozwoli mu zrozumieć, że człowiek się samorealizuje nie tylko w Warszawie, nie tylko w feerii lamp.

Carl Gustav Jung, twórca teorii archetypów, wybitny znawca marzeń sennych, twórca teorii ekstrawersji i introwersji mawiał, że są ludzie, którzy tworzą historię, są też i inni, którzy budują sobie domek na przedmieściu… Szczęście jest do osiągnięcia nie tylko w Warszawie, Władysław Tatarkiewicz mawiał, iż poczucie szczęścia jest objawem zdrowia psychicznego naturalnym, choć nie zawsze możliwym. A zdrowie jest warunkiem szczęścia istotnym, choć nie jedynym.

W dniu wczorajszym na portalu Głosu przeczytałem, iż lubawski sprinter Szymon Jaworski uzyskał doskonały wynik w biegu na 100 m i zdobył tytuł mistrza Polski. Na tymże samym portalu złożyłem mu gratulacje. Ponawiam gratulacje tutaj. Po pewnym czasie przeczytałem: - Ciekawe czy te "..." na końcu wpisu pewnego wiecznego malkontenta coś będą oznaczać... Gość powątpiewa w szczerość moich intencji, stąd zapewne te jego „kropki”, ma zdecydowanie do nich jednak prawo.

- Takiego wyniku nie spodziewał się nikt – napisał specjalista od opisów światła bramki Błażej Urbański. Nie ukrywam, iż krytyczny ogląd świata, z malkontenctwem nie mający jednak nic wspólnego, dał o sobie znać. Dlaczego takiego wyniku się nikt nie spodziewał? Byłby to dowód, iż proces szkolenia chłopaka nie znajduje się pod kontrolą? Nie budowano szczytu formy na te zawody? Nie czyniono żadnych pomiarów, choćby na treningach? - Dla nas to był szok i już wielka radość - powiedział trener Marek Tykarski. Wielką radość rozumiem, sam się do niej przyłączyłem, jeśli jednak wynik zawodnika stanowi dla trenera szok, to jest to symptom kompletnej jego ignorancji i braku kontroli nad formą zawodnika. Dedykuję Szymonowi słowa Ayrtona, niekoniecznie w powiązaniu z Bogiem.

Co rusz jestem pytany dlaczego nie lubię burmistrza Edmunda Standary, czy nawet ludzi z magistratu? Wielokrotnie o tym pisałem, powtórzę więc w niebywałym skrócie raz jeszcze. Poświęciłem wiele tekstów burmistrzowi Standarze. Nie jest on moim wrogiem osobistym. Jest on moim przeciwnikiem mentalnym, gdyż reprezentuję diametralnie inną opcję światopoglądową. Poddawałem go krytyce dlatego, iż jest typem komunistycznego archetypu, który swobodnie odnalazł się w rzeczywistości postkomunistycznej, który to typ działa na mnie w sposób wręcz wymiotny. Poddaję go też krytyce dlatego, iż w mojej ocenie Lubawa pod jego samodzierżawiem stała się łupem wąskiej grupy osób, ze szkodą dla Lubawy i jej wizerunku... Swoboda tego odnalezienia się w nowej rzeczywistości (łącznie z praktyką religijną z gorliwością neofity okazywaną) nie jest wynikiem ponadnormatywnej inteligencji Standary i ludzi z jego otoczenia, a jedynie ich sprytu życiowego i samospełniania się rzeczywistości postkomunistycznej, rozumianej jako totalne zaniechanie, zapoczątkowane generalnie podczas obrad Okrągłego Stołu i grubej kreski Tadeusza Mazowieckiego…

Wczorajszy felieton zakończyłem słowami: - Moi przyjaciele z magistratu (to oczywiście skrót myślowy dotyczący pewnej kategorii ludzi o specjalnej mentalności i wyrobieniu mózgowym), nie krytykują moich „bredni”, ich plugawy język, ich galopady szambowo- ocenne, nie dotyczą meritum spraw przeze mnie poruszanych, dotyczą moich prywatnych spraw, nie będących przedmiotem żadnej dyskusji, chronionych prawem karnym, cywilnym i najzwyklejszym obyczajowym.

Powtarzam je dzisiaj z dodatkową konstatacją. Z portalu Przeglądu Lokalnego relegowane będą wpisy nie dotyczące meritum mojej publicystyki. Szambu ad personam mówię zdecydowanie N I E. Szukajcie sobie chłopcy innego zaprzyjaźnionego portalu. Albo go sobie stwórzcie… I nie wykrzykujcie nic o cenzurze. Szkoda śliny!



Andrzej Kleina:
Eksportowy miszczu
(26.07.2008)

Dlaczego pan tak nie lubi ludzi z magistratu panie Kleina – zadał mi pytanie na portalu „Przeglądu Lokalnego” wysoko podwoziowy intelektualnie „jamnik”. Złe rozeznanie pola walki panie jamniku, czy inaczej mówiąc podstawowy błąd atrybucji. To nie kwestia emocji, bo gdyby tak było, wystarczyłoby zmienić miano mej rzekomej emocji z minusa na plusa. Ot, choćby poprzez jakieś drobne frukta, czy innymi słowy, gratyfikacje dla mnie. Czyli spróbować mnie kupić. Tak jak kupiono wielu. Przy okazji zagadka dla pana. Jest takie prawo dziwne w psychologii dotyczące emocji Jamesa-Langego. Nie dlatego płaczemy, że jesteśmy smutni, jeno smutni jesteśmy gdy płaczemy. Czy jakoś tak podobnie. Co pan na to, panie jamniku?

Nie ma nic gorszego od zasiedzenia stwierdził po raz kolejny nasz miszczu eksportowy Reich Tomasz z Ursynowa ongiś pod Warszawą. W rzeczy samej, nie ma. W psychologii, czy raczej psychiatrii nazywa się to zaleganiem afektu. Znaczy się to zasiedzenie. Polega najogólniej rzecz biorąc na lepkości emocjonalnej. Znaczy się, inaczej mówiąc, na zaleganiu. Uporczywym też przekonywaniu o swojej wielkości, która mogła nastąpić dopiero po wyjeździe z Lubawy. Bo w Lubawie nie było dla miszcza sprzyjającej aury. Nie było warunków, żeby się nam miszczu rozwinął. Za mało opadów z oklaskami. Promieni i fleszy lamp też. Poza tym, wielu zdaje się miszcza znało i kit byłoby im trudniej wcisnąć…

Porównał nasz miszczu dwa fora lokalne iście z warszawska do „pudelka”. Jeden z nich („Przegląd Lokalny”) udaje gazetę lokalną w której administrator deklaruje, że nikt nikogo nie może obrażać, a w drugim jest całkiem podobnie. Przynajmniej w deklaracjach, bo na tym się kończy i zaczyna. Jak tam jest, jaka jest kultura dialogu, wystarczy kliknąć i zobaczyć. Nie przeszkadza kultura ta niska miszczowi do przesiadywania na tych portalach, nie przeszkadzała też wcześniej. Jak żebrał o głosy ziomali potrzebne mu w konkursie na ogólnopolski blog roku. I chwalił kulturę wysoką. A kultura, to jest takie cuś, że albo się je ma, albo nie. Znaczy się, osobistą.

Powiada też miszczu, że w Lubawie nic się nie zmieniło, bo się nie kochamy. Widać, to słychać i czuć. Tako rzecze miszczu. I mówi też jeszcze, że słyszał, że jak człowiek wyjeżdża z jednego miejsca w drugie, przestaje być tym kim był wcześniej. I on się z tym zgadza, a nawet popiera.

Najlepiej wyjechać, bo zasiedzenie jest straszne, trzeba się odciąć od pępowiny i otworzyć na własne życie. Tak twierdzi miszczu. My ze Stachem jesteśmy zwolennikami innej teorii, która głosi bezwzględnie, że człowiek nie ucieknie od siebie. Żeby uciec od siebie, nie wystarczy zmienić otoczenie. Trzeba zacząć zmieniać siebie, przemeblowywać własną strukturę. Na ogół bez pomocy zewnętrznej nie da się rady. Najlepiej – psychoterapeutycznej.

Internauta Paweł zabrał po sąsiedzku głos na mój temat. Bo się pojawił. Znaczy się, temat pojawił:-

Nie czarujmy, wiemy o kim mowa. Ten ktoś nie boi się firmowania swoich opinii swoim nazwiskiem. Pana Andrzeja Kleina rzeczywiście czasem ponosi, ale trzeba przyznać, że jest to jedyna osoba, którą stać na publiczną krytykę władzy. Nie kryje się za anonimowym nickiem, firmuje wszystko swoim własnym nazwiskiem.

Zareagował Bigus Tomasz, albo ktoś podobny: - Bardzo prosze aby polemiki i dyskusje nt. pana Andrzeja Kleiny odbywały sie na jego forum: www.przegladlokalny.prv.pl Mysle ze czas zakonczyc ta dyskusje.

Bezwzględna racja po stronie Bigusa, który o obiekcie latającym, jakim ja, jak się okazuje jestem, pomyślał. Po co ma być Kleina pozytywnie promowany. No i elegancko niejako między wierszami skonstatował. Tego pana u mnie nie obsługujemy. Cóż, elegancja – Francja…

Na e- Lubawa zabrał głos killer; - ale plame daje piegus, jak walą w AK to portal jest otwarty, jak chwalą to każe wyp... kolejny przytyty mikrus

Nie odmówił sobie przyjemności dania głosu „Snycerz”, mój stary fan, pod nową przykrywką: - Paweł, na "tamtym" forum wszelka krytyka bredni, które wypisuje ten pan jest wycinana w pień, albo spotyka się z agresywną, obraźliwą reakcją. Admin, ok, z mojej strony koniec.

Powalająca informacja. Nie do zweryfikowania. Od razu można poznać wykształconego człowieka, o otwartym umyśle, tudzież wybitnej wiedzy... Aaa... żebym nie zapomniał: nieposzlakowanej kulturze bycia. To nie to, co ja ciemny moher.

Co rusz przekonuję się od tych różnych „snycerzy”, że pisanie moje ma coraz większy sens, że spędza im sen z powiek, że warto wietrzyć ten lubawski, magistracki smrodek, że nie tylko warto, ale i należy pokazywać różne patologie życia publicznego. Od 6 lat zajmuję się pisaniem. Ogrom błota wylanego na mnie zabiłby niejednego. Zabiłby na pewno Reicha Tomasza. W dalszym ciągu, nie prowadzę dyskursu, dialogu, konwersacji. Prowadzę niestety monolog, nad czym boleję, chociaż pierwsze zmiany zauważam.

Mam pełną kontrolę nad tym co się dzieje na portalu Przeglądu. Odwiedza mnie codziennie około 300 osób (życiówka to 740). Przychodzą tutaj bo chcą poczytać coś innego niż dostarcza im wasalny Głos Magistracki. Nie ma gorszej rzeczy dla felietonisty jak obojętność. To bez mała śmierć publicystyczno – kliniczna...

Moi przyjaciele z magistratu (to oczywiście skrót myślowy dotyczący pewnej kategorii ludzi o specjalnej mentalności i wyrobieniu mózgowym), nie krytykują moich „bredni”, ich plugawy język, ich galopady szambowo- ocenne, nie dotyczą meritum spraw przeze mnie poruszanych, dotyczą moich prywatnych spraw, nie będących przedmiotem żadnej dyskusji, chronionych prawem karnym, cywilnym i najzwyklejszym obyczajowym.

Ciąg dalszy nastąpi…



Andrzej Kleina:
Od patosu do śmieszności jeden krok
(24.07.2008)

Napisałem w ostatnich dziesięciu dniach trzy teksty dotyczące najogólniej rzecz ujmując postaci profesora Bronisława Geremka i opublikowałem gdzieś tam w Polsce w Internecie. Jeden z nich wkleiłem na moim ulubionym, lokalnym portalu e-Lubawa. Wkleiłem po przerwie bez mała 9-miesięcznej.

Pojawił się komentarz na sąsiadującym z e-Lubawa portalu:

Jednak warto czasem tam zajrzeć, choćby po to żeby sie pośmiać, nawet przez łzy. Pewien aktywny w Internecie lubawiak przy okazji pogrzebu Geremka nie potrafi odmówić sobie wulgarnej krytyki tej bardzo istotnej postaci ostatniego 30-lecia historii Polski. Śmieszy mnie, że człowieczek formatu znaczka pocztowego zamierza się na kogoś takiego jak Geremek. Byłoby to bardzo zabawne, gdyby nie było niestosowne. Wstyd dla Lubawy, ot co. Ale może to z zemsty? Profesor w znacznym stopniu przyczynił się do demontażu komuny w Polsce. Systemu, w którym owemu lubawiakowi żyło się tak dobrze!

Nim odpowiem facetowi dużego formatu klapy od sedesu sam, pozwolę sobie wkleić komentarz internauty, a przede wszystkim bloggera Odysa przytroczony pod moim tekstem na Textowisku:

Warto stawiać pytania o motywy i cele wyborów życiowych ludzi, których stawia się na cokoły. Choćby po to, by móc coś sensownego odpowiedzieć, gdy ktoś będzie żądał obalenia tych pomników.

Jeszcze raz powiem: tekst pana Andrzeja jest dobry. Dobry, bo publicystycznym pazurem drapie po gładkiej powierzchni przyschniętych już nieco epitafiów i zadaje drażniące pytania o prawdziwość wyśpiewywanych peanów. Bez zniewag. Bez jednoznacznych ocen. Bez opluwania. Ale i bez taryfy ulgowej. I o to w publicystyce chodzi.

A tu wokół tylko stroje galowe i warty honorowe. Niewygodne kwestie padają tylko w smrodliwym bagnie Prawdziwych Polaków. Zbyt lekko trafiają do jednego kosza z antysemityzmem i prawacką zajadłością.


I nie tyle Prawdziwy Polak, a Prawdziwy Lubawiak, na domiar dobrego szlachetnie płaczący, prawdopodobne, że autochton magistracki, udrapowany i ufryzowany jak podczas warty przy Grobie Nieznanego Żołnierza, w sposób prostacki próbuje szydzić z moich poglądów. Dokonuje niezwykłej ekwilibrystyki mózgowej, jakoby poglądy te ośmieszały Lubawę na arenie Polski. Nie występuję na forach zewnętrznych jako reprezentant IV-ligowego Motoru Lubawa, czy Urzędu Miasta, reprezentuję siebie i tylko siebie. Moje poglądy, poziom i sposób argumentacji, inteligencję czy nawet jej niedostatki, poziom etyczny, a nawet jego rozchwianie. Robię to jednak na własną rzecz i we własnym imieniu, nie w imieniu Lubawy. Lubawę wystarczająco ośmiesza relikt komunistycznego ustroju, niegdysiejszy funkcjonariusz partyjny, naczelnik, aktualny burmistrz Edmund Standara. O tym też piszę na forach ogólnopolskich…

Rozbrajająca jest fraza klapy sedesowej: - Ale może to z zemsty? Profesor w znacznym stopniu przyczynił się do demontażu komuny w Polsce. Systemu, w którym owemu lubawiakowi żyło się tak dobrze!

Skuteczność demontażu komuny w Polsce miała epicentrum i apogeum podczas obrad Okrągłego Stołu, podczas których Profesor Geremek brał aktywny udział. Demontaż komuny „trwał” poprzez słynną grubą, czarną kreskę Tadeusza Mazowieckiego. W Lubawie „trwa” do dzisiaj. Można dowodzić, że zjawisko A było cacy, można też twierdzić, że było be. Kiedy jednak twierdzi się, w sposób wcale nie erystyczny a idiotyczny, że w owym okresie żyło mi się dobrze, to konstatacja ta zadziwiająco trąci specyficznym zapaszkiem. Nie byłem nigdy żadnym chłystkiem PZPR-owskim, nie stałem na trybunie podczas święta pierwszomajowego. Wykonywałem swoją pracę i tyle tego. Demontażu komuny w Polsce nigdy nie było, a gdyby nawet taki wariant implicite założyć, to jaki interes miałby zawodnik formatu znaczka pocztowego by mścić się na tak monumentalnej postaci? Nie dbacie o proporcje Snycerzu, bo za takim Nickiem ukrył się mój dzielny fan.

I już na zakończenie. Nigdzie nie napadałem na profesora Geremka. Jestem tylko nadawcą określonego komunikatu. Posiadającego jakaś strukturę. Logiczną, semantyczną, a nawet literacką. Za indywidualny odbiór czytelnika nie odpowiadam. Jasne, że wolę komentarze pozytywne. Nie mam nic jednak przeciwko komentarzom negatywnym. Jest jednak par excellence warunek. Nie mogą dorabiać mi gęby, jak czyni to Snycerz. Mam prawo do własnych poglądów, nie zabraniam oponentom posiadania niespójnych z moimi. Nie istnieje jednak żaden racjonalny powód, bym miał wyrazić zgodę na wykopanie mnie z wolnej sceny opinii.

Oto kawałek jednego z tych tekstów:

O umarłych (mów) tylko dobrze – stwierdzenie to przypisywane Chilonowi, albo Solonowi, przywoływane jest nad wyraz często w sytuacji śmierci kontrowersyjnej, nie jednoznacznej postaci.

Jest ono wręcz formą szantażu moralnego, wyłamujących się z tej sztampy obyczajowej poddaje się histerycznej krytyce, a nawet ostracyzmowi. W mej ocenie, każdy człowiek funkcjonujący w przestrzeni moralnej (wszak nawet załoga statku korsarskiego ma swój dekalog…) nie będący psychopatą (z osiowym objawem moral insanity) posiada busolę etyczną. Posiada również prawo do ocen innych. Nawet w dniu śmierci. Ma prawo je wypowiadać. Głośno! Nawet jeśli są zdecydowanie negatywne. Problem zasadza się na języku i emocjach. Można i należy mówić o faktach, nie zaś o własnych interpretacjach. A poza tym, dlaczego odrzucać biskupią cnotę prawdziwą, co to krytyk się nie boi…?

W dniu śmierci Bronisława Geremka popłynęły z polskich kraterów internetowych dwa typy lawy: hagiograficzna i psychopatyczna. Obie mające wspólny mianownik. Szambo emocjonalne, tyle, że o przeciwnych mianach. Wypowiedzi wyważonych, racjonalnych, nie emocjonalnych było niezwykle mało.


Pozdrawiam…



Andrzej Kleina:
Grupa trzymająca żółć
(24.07.2008)

Kilka dni temu na e-Lubawa umieściłem taki wpis: - Panie u w a ż n y, proponuję przenieść dyskusję na portal Przeglądu Lokalnego, ponieważ administrator e - Lubawa jest w związku ze mną narażany na konflikt decyzyjny - puścić, nie puścić. Tylko dzięki mnie, poprzedni wpis ukazał się na e - Lubawa...

A przy okazji prośba do admina, proszę przekierunkowywać wpisy z moim nazwiskiem na stronę Przeglądu, jeżeli autor notki wyrazi dezaprobatę, zostanie usunięta.

Ponieważ przeważnie podpisuję się AK, uważny, nieuważnie, a przede wszystkim błędnie napisał moje nazwisko. Widać, taka karma.

Czyli jak chcesz człowieku pogadać, to zapraszam do siebie, będziesz potraktowany tak, jak na to zasłużysz.

Krótko mówiąc, chodziło o to, aby personalne ataki nie odbywały się na e-Lubawa, która to witryna od dłuższego już czasu specjalizuje się w innym typie ekspresji wypowiedzi.

Wirtuoz gry na młotku, z kamaryli magistrackiej pochodzący, wiedząc doskonale jaka będzie reakcja administratora e-Lubawa, puścił taką notkę:

Drogi Adminie! Ciągłe wytykanie autorom krytyki kierowanej pod adresem Pana A. Kleiny i cenzurowanie moich pytań uważam za chwyty poniżej pasa. Pan Kleina często TUTAJ pisze, więc chcę mu TUTAJ odpowiedzieć. To ja, autor, decyduję gdzie i jak chcę o tym głośno mówić. Czy tak trudno przyjąć do wiadomości, że nie chcę wchodzić na jego stronę, bo chronicznie go nie cierpię z wielu powodów różnych. Czy mogę mieć wątpliwości własne? Dlaczego zabraniacie krytykować i zdejmujecie moje wpisy? O co tu chodzi?! Jeśli stronka ma w nazwie słowo „LUBAWA”, to trzeba szanować wszystkich Internautów, proszę o tym pamiętać.

No, cóż… To ten wpis jest poniżej pasa, ponieważ jest manipulacją głoszącą nieprawdę. Po pierwsze, nikt niczego na e-Lubawa nie cenzuruje, po wtóre, na tym portalu nie piszę wcale, no prawie wcale. Ostatni mój dłuższy tekst, nazwijmy go umownie felietonem, ukazał się przedwczoraj co prawda, ale poprzedni 11 listopada ubiegłego roku. Na forum, występuję bardzo oszczędnie i nader rzadko... Rozbrajająca jest fraza o nielubieniu i niewchodzenia. No, sam miodzik… Ma rację gościu, że decyzja gdzie pisze, co pisze, a także jak pisze, należy do niego.

Administrator zgodnie z moją powyższa propozycją, wpisu nie wpuścił, przypomniał, gdzie można się z tym zameldować i jak było do przewidzenia, gość poszukał sobie stosowny portal. Ma rację, że decyzja gdzie pisze, co pisze należy do niego. Portal w którym wylądował, jest niezwykle przyjazny dla niego i jemu podobnych. I proszę teraz zwrócić uwagę na różnicę w obu wpisach:

Drogi adminie i szanowny redaktorze witryny sąsiedzkiej e-lubawa.pl Ciągłe na forum wytykanie autorom krytyki kierowanej pod adresem Pana Kleiny uważam za żenujące. To ja, autor, decyduję gdzie i jak chcę o tym głośno mówić. Czy tak trudno przyjąć do wiadomości, że nie chcę wchodzić na jego stronę, bo chronicznie go nie cierpię z wielu powodów różnych, np. dlatego, że może zmanipulować moje wypowiedzi. Czy mogę mieć wątpliwości tego rodzaju? Dlaczego zabraniacie krytykować i zdejmujecie moje wpisy? O co tu chodzi??? Jeśli stronka ma w nazwie słowo LUBAWA, to nie wolno postępować jak na folwarku, pamiętajcie o tym. Trzeba szanować Internautów.

Uważny czytelnik różnice bez mojej pomocy błyskawicznie już wyłapał… Rozbrajająca jest myśl, że mogę zmanipulować jego wypowiedzi, jeszcze bardziej, że nie cierpi mnie z różnych powodów…

W maju na forum Przeglądu Lokalnego wklejono po moim tekście dotyczącym rewitalizacji miasta wpis niejakiego S t a c h a :

Opanuj się Andrzej, nie widzisz różnicy, burmistrz otwarcie pisze co chce pozyskać i skąd, a czy ty masz tyle odwagi żeby napisać ile straciłeś, ile prywatnych osób czegoś nie ma, ile firm, banków. Licz swoje bo u ciebie są konkrety a u burmistrza marzenia. Czaisz bazę Andrzej, dostrzegasz różnicę, walnij felieton no walnij ale samokrytyczny.

Jako człowiek dobrze wychowany, odpowiedziałem chłopcu z marszu między innymi: - Ależ ty mi Stachu z nieba spadłeś, o rany... Niewykluczone, że wykorzystam twoją sugestię. A o marzeniach burmistrza to ty mi nie mów. Marzenia, to niech burmistrz za swoje pieniądze realizuje. Czujesz bazę misiu?

Rozbroił mnie chłoptaś, nie powiem… Walnąć to menela można nazbyt aroganckiego, o ile „człowiek z nerw wyjdzie”, albo kupę, jak go cokolwiek ponad normę fizjologiczną przyciśnie. A dlaczego samokrytyczny? Przecież mechanizm ten jest wybitnie lewicy przysługujący. Dla oczyszczenia, dla poczucia ekspiacji, lewicowiec samokrytycznie się oczyszcza. To burmistrz Standara winien się samokrytycznie usprawiedliwić przed narodem lubawskim, dlaczego w czerwonej partii aktywnym nad wyraz był członkiem. Dlaczego został funkcjonariuszem? Z miłości dla reżimu? Czy raczej dla chleba?

Jestem opanowany… jak zwykle. I zdradzę ci tajemnicę, dlaczego. Czytaj uważnie. Posiadam tak jak wszyscy tzw. pole emocjonalne, granica ją okalająca przepuszcza istotne dla mnie bodźce emocjonalne i blokuje szkodliwe i nieistotne. Granice, które są za słabe w miejscach gdzie powinny być mocne i za silne w miejscach gdzie powinny być otwarte, prowadzą do bólu, dysfunkcji osobowości i wypaczeń w percepcji siebie samego i otoczenia. I teraz uważaj: nie posiadam uszkodzonych granic psychologicznych. Radzę sobie. Radzę z traumami, stresem, frustracjami, złymi i podłymi ludźmi i z takimi chłystkami jak ty. Jestem w tym po prostu dobry.

Kiedy spalił mi się w 2001r. kurnik z 18,000 piskląt indyczych w okolicach Dąbrówna, nie pojechałem na miejsce zdarzenia, pojechałem na basen do Brodnicy… Mąż przewodniczącej rady może to potwierdzić. Straciłem wówczas kwotę 0.5 miliona złotych.

Minęły dwa tygodnie. Mój nowy znajomy zareagował: - wracam Andrzej do swojego wpisu z 4.05. czy rzeczywiście chcesz bym przypomniał twoją liste strat, opublikujesz to w internecie? super bomba bo bez względu co zrobisz bo przeczytaniu tego wpisu ktoś będzie trąba. mnie nie zależy a tobie????

Odpowiedziałem w try miga: - Ty jak widzę, zakręcony jesteś dość mocno od moich ostatnich tekścików, nie dziwi mnie to wcale, ale przypominam, bo zapewne zapomniałeś, na tym portalu obowiązuje zasada; - TREŚCI OGÓLNIE UZNANE ZA OBRAŹLIWE LUB NIEZGODNE Z PRAWEM NIE BĘDĄ PUBLIKOWANE.

Czyli, ja decyduje na tym portalu. O wszystkim... Przedstaw się elegancko z imienia i nazwiska i lecimy, chłopcze. Innymi słowy, stanowi to conditio sine gua non...

Pozdrawiam...

PS. Czy my jesteśmy na pewno z sobą na ty...?

Bohater ze spalonego teatru wybełkotał: - czyli jednak pękasz andrzej, pękasz nie pierwszy zresztą raz panicznie boisz się śmieszności i nieudolności, z tego zresztą słyniesz, przegląd też spieprzyłeś, aha a lista się pojawi, zapewniam, będzie w odcinkach.

Pod wpisem tym został zamieszczony adres IP 83.9.251.70 i to jest prawdziwy powód niechęci do publikacji treści rzekomo polemicznych na forum Przeglądu.

na to czy pękam czy nie jest wpuszczony po raz ostatni wczoraj wpis tego chłystka psychopatycznego z osiowym objawem moral insanity Adriano.

Tym którzy nie czają bazy. Można dyskutować z moimi poglądami, ordynarne ataki ad personam, nie związane z moimi poglądami, można jak sądzę zamieszczać na innych portalach. Amen!!!



Andrzej Kleina:
Adriano i jego bełkot
(22.07.2008)

Po kilku tygodniach od udzielenia odpowiedzi w postaci felietoniku niejakiemu Adriano, kanalia ta ściekowa pojawiła się na forum Przeglądu ponownie. Wpis ten został wówczas wyautowany. Wklejam go teraz. Dodam też, iż co rusz pojawia się pod różnymi Nickami. Ostatnio jako Tomek i Siła.

Witam ponownie. Pan Panie Andrzeju wogóle się nie zmienia!!! Dalej Pan prowadzi tą swoją partyzantkę, próbując ośmieszyć Głos Lubawski i magistrat!!! Według mnie z marnym skutkiem. Dotknęła Pana mania prześladowcza niczym Józefa Stalina. Wogóle gdy widzę Pana na mieście to wydaje mi się, że jest Pan zagubionym i zakmniętym w sobie staruszkiem, a tu proszę bardzo jakie ziółko i ten cięty język. Dobra teraz zajmijmy się biznesem, co Pan tak się uczepił tego \"biznesmena\" od LSK???? Ktoś miasto sprzątać musi, ktoś ogrzewac tez. Mysli Pan, że obce firmy byłyby tańsze lub lepsze dla mieszkańców Lubawy??? Przydałoby się troszkę lekcji ekonomi i dobrego gospodarowania, ponieważ pewnych rzeczy Pan nie rozumie i nie wie, pomimio swego wieku. Brak obeznania w biznesie potwierdziła niedawna informacja w KURIERZE, że {…}. Radzę więc zająć się swoim mrowiskiem a w inne kija nie wsadzać.!!! I jeszcze jedna rzecz, którą zauważyłem, ma Pan chyba zaniki pamięci albo rozdwojenie jaźni, albo schizofrenię, bo często zdarza się Panu pisac o tej samej sprawie lub rzeczy w superlatywach, a czasami negatywnie. Na moje oko coś jest nie tak!! Polecam wizytę u jakiegoś lekarza, albo wakacje np. w ciepłych krajach.

Odpowiedziałem wówczas chłystkowi, że ma ów tekst podpisać, czyli wziąć odpowiedzialność za słowa które pisze i go opublikujemy.

Zareagował w swoim właściwym stylu:

..no to panie AK potwierdził Pan swoją śmieszność. Czy uważa Pan, że pańskie felietony, wpisy na forum nie są obraźliwe, czy Pan czasami nie \"przegina pały\". Myślę, że robi Pan to bardzo często, a co najgorsze świadomie, a teraz raptem czuje się PAn dotknięty moim wpisem, proszę go umieścić żeby wszyscy go mogli przeczytać i ocenić. "Prawda w oczy kole"- te przysłowie idealnie do Pana pasuje. A jeżeli chodzi o moje "chowanie się pod nickiem", to że podałbym Panu swoje personalia nic by to Panu nie dało, no chyba, że uważa Pan inaczej.

Uważam, iż komentarz tych dwóch wpisów jest zbędny, poza przypomnieniem, iż swoje teksty sygnuję własnym podpisem, co powoduje, że jestem za nie odpowiedzialny przed prawem cywilnym, karnym i własnym sumienie. Powstaje pytanie, dlaczego taki obraźliwy bełkot zostaje umieszczany? Odpowiedź jest prosta. Czytelnik winien zdawać sobie sprawę z tego, jakich metod od wielu lat używa wobec mnie lubawska grupa trzymająca władzę. Grupa, która nie cofnie się przed niczym.

Kolejny przykład. Nie tak dawno, na nowym portalu znalazł się poniższy tekst: - Przesyłam wam ten mały zrzucik ekranowy ze strony (i tutaj drobne cięcie nazwy portalu Przeglądu Lokalnego – wyj. AK). Osobiście nie lubię chamstwa (czy można lubić nieosobiście?) i prymitywizmu pod płaszczykiem anonimowości. Brak reakcji na wpis van Buca świadczy chyba o hipokryzji administratora, a poza tym chyba każdemu prawie się wydaje, że jak jest anonimowy to wszysko mu wolno. Myślę, że takie zachowania należy pokazywać i piętnować. Szkoda tylko że niektórzy w internecie czują się bezkarni. Jak van Buc nie używa słów obelżywych to ja jestem baletnicą! /leo/

I Leo Wszysko wkleił motto forum Przeglądu:

Zapraszam do wymiany poglądów, nie inwektyw. Szanuję opinie przeciwne, skrajne, ale słowa obelżywe pod czyimkolwiek adresem lub adresem wartości które szanuję nie będą tolerowane.

A następnie, rzekomy dowód w sprawie:

Kamrat
Kto to wie czy Wałęsa jest klałnem, czy bohaterem, albo łapsem? kto to wie?

Van Buc
Modne jest mówienie o kimś TW czyli tajny współpracownik ale oprócz tajnych była cała kupa śmieci tzw. jawnych współpracowników. Było to kurestwo z milicji, ORMO, z białych domków partyjnych. Kto był skurwielem w Lubawie starsze pokolenie wie, młodszym to wisi bo mają wyprane mózgi.

I dodał chłopiec z owej witryny, miniaturowy zawodnik sumo, jak go ktoś określił na innym portalu, wyjaśnienie: - Mail dotarł do nas (i tu w ramach rewanżu – cięcie – wyj. AK) sprawdziliśmy rzetelność przesłanej do nas informacji na lokalnej stronie, z której wiadomość została zapisana. Bez lipy, wpis van Buca widnieje pod zaproszeniem "... do wymiany poglądów, nie inwektyw". No cóż, takich "kwiatków" w necie jest pełno. Może admin nie zauważył, co puszcza..., a może po prostu w poruszanej na swoim forum sprawie chciał być tolerancyjny "inaczej"... Nieistotne. To nie nasza sprawa. Naszym zdaniem cała sytuacja wygląda tak, jakby namawiać wszystkich, żeby imię "Józio" pisać przez "u" zwykłe.

Zadziwiający to chłoptaś, z zaburzoną percepcją oglądu świata zewnętrznego. Nie widzi chamstwa autentycznego, próbuje widzieć coś, co jest mu, i jego kolesiom potrzebne. A admin Przeglądu wie co puszcza i nie jest tolerancyjny inaczej. Spróbuj to zrozumieć, chłopcze… I bądź silny!

cdn. już jutro…



Andrzej Kleina:
Antydebilu masz rację
(21.07.2008)

Na forum e-Lubawa niejaki u w a ż n y napisał: - Lubawa jest coraz piękniejsza. Tyle inwestycji nikt nie robił co teraz się robi. Remont przedszkola, remont ulicy Warszawskiej, remont szkoły, ile bloków miasto pobudowało, ostatnio POLOmarket. Dobrych gospodarzy mają mieszkańcy Lubawy, więc nie narzekajcie panie i panowie.

W mej ocenie jest to wpis o charakterze manipulacyjnym, kłamliwym, charakterystycznym dla tzw. mentalności magistrackiej. Jest to ponadto wpis będący maskowaniem własnej nieudolności, a co najważniejsze jest to kolejny wpis związany z trwającą już kilka tygodni kampanią wyborczą. Potencjalna konkurencja Standary i jego kamaryli winna z tego faktu zdawać już sobie sprawę. Czas najwyższy się ujawnić.

Odpowiedział mu natomiast a n t y d e b i l: - Słuchaj ty uważny głupolu na żołdzie magistrackim. Miasto pobudowało 1 blok, słownie: jeden tebeesowski blok gamoniu i manipulancie. Remont przedszkola to psi obowiązek miasta, ulic również, a robi się jedną. Market pobudowano, czyżby burmistrz miał ciche udziały, co ma miasto z marketem oprócz wydania pozwolenia? Tyś naprawdę taki głupi czy tylko manipulant? (…). Takich dennych gospodarzy jeszcze w historii miasta nie było.

Antydebilu masz rację
- zauważył kolejny element domino magistrackiego, I n w e s t o r - nic się nie buduje w Lubawie. Najlepszym przykładem jest inwestycja przy ul. Sądowej. Burmistrz nie może dokończyć tej inwestycji przez tyle lat. Trzeba przeprowadzić ranking najdłużej prowadzonych inwestycji w mieście. Napewno wygrają ruiny zamku, a na drugim miejscu będzie budowa willi przy ul. Sądowej! Kto to słyszał w tych czasach tak szybko budować, trzeba długo i racjonalnie.

Prostacki a jednocześnie infantylny to wpis, zważywszy, iż roszczeniowo próbuje być dowcipny. „Inwestor”, wchodzi na podwórko prywatne osoby prywatnej, do czego nie posiada żadnego umocowania, naruszając jej dobra osobiste. To po pierwsze. Po drugie, inwestycja ta nie odbywa się za pieniądze podatników. Po trzecie zaś, nie były nigdy rozprowadzane cegiełki wśród społeczeństwa, za które prowadzona była owa inwestycja, jak to miało miejsce nie tak dawno podczas remontu lubawskiego szpitala.

Dokładnie trzy lata temu, ówczesny sekretarz Urzędu Miasta Maciej Radtke zaserwował w Głosie Magistrackim tekst o charakterze płatnego ogłoszenia, czyli kupił kawałek gazety u kumpla Urbańskiego, by popisać sobie na mój temat. I poleciało… „Panie Andrzeju i Franciszku. Nie wystarczy pisać, trzeba pisać do rzeczy”. Rzucił już na wstępie Radtke na szalę niezwykłe środki leksykalne, jak również osobliwą miłość dla własnego intelektu. Rzucił też wiele więcej. Zaproponował między innymi, koncentrując się na moim życiu prywatnym, bym konkurs ogłosił jaki, ile to lat już dom swój buduję i podpowiedział nawet, żebym nagrodę w postaci indyka wypchanego ufundował. O sprawy moje biznesowe publicznie pytał, mnie osobę na wskroś prywatną, nie publiczną.

Generalnie rzecz ujmując, poprzez próbę mojej deprecjacji, pokazał misiu magistracki swą słabość i niezwykle ograniczone środki wyrazu. Dowiódł, iż swój świat, kreowany przy pomocy kumpelskiej prasy, zaprzyjaźnionego biznesu i urzędniczego bata, został przeze mnie czytelnie zarysowany (na trzęsienie ziemi przyjdzie jeszcze czas). Inwektywy, którymi mnie obrzucił, a także ocena mojej etyki i intelektu, spostrzeżenie owo potwierdziły.

Odpowiedziałem karlikowi w „Kurierze” i przeprosiłem go na zakończenie swego tekstu za wyznanie osobiste. Stwierdziłem bowiem, iż jego pech od dzisiaj – Andrzej Franciszek Kleina się zowie! Trzy lata minęły jak z bicza strzelił. Pech ten nadal identycznie się nazywa…



Andrzej Kleina:
O dodatku słów kilka
(20.07.2008)

W czasie niezbędnym do ugotowania jajka na miękko, zapoznałem się z całym materiałem zgromadzonym na łamach 12 stronnicowego dodatku do Gazety Olsztyńskiej. Po raz kolejny jedynkę zdominował tragiczny wypadek komunikacyjny, w którym zginęły dwie osoby. Czy jest to dowód na to, iż wypadki śmiertelne stały się integralną częścią pejzażu lokalnego, czy tylko na to, iż tematów na jedynkę brakuje w głowie dziennikarskiej braci z Głosu Magistrackiego…?

Błażej Urbański, naczelny dodatku w główce artykułu o melodramatycznym tytule „Oni już nigdy nie wrócą do swojego synka” pisze: - (…) Po raz kolejny pojawia się pytanie dlaczego? Czy musiało dojść do tej tragedii?

W obliczu tragedii nie należy być zbyt drobiazgowym i wyjaśniać Urbańskiemu, że pytania się stawia (pojawiają się na ogół wyobrażenia) i najczęściej odpowiada. Urbański nie odpowiedział, zdał się tym samym na wiedzę i inteligencję ambitnych czytelników dodatku, ale to dziwić nie powinno. Z przyczyn oczywistych.

W artykule pt. „Prezent dla absolwentów” Joanny Porębskiej, znajduje się dla bardziej bystrych czytelników dodatku, pomiędzy wierszami, (niekoniecznie zamierzone) wyjaśnienie, dlaczego przestał zadawać pytania podczas sesji rajców miejskich, radny Klubu, dyrektor zespołu szkół i doktor inżynier w jednym Bolesław Zawadzki. Ale, oddaję mu głos, coraz bardziej już magistracki: - (…) chcę podziękować Burmistrzowi Edmundowi Standara i jego zastępcy Maciejowi Radtke (?) za pomocną dłoń i ufundowanie przez Urząd Miasta całego wydawnictwa.

Jasne, nie gryzie się ręki, która karmi, ale czy w tej sytuacji nie gryzie dyrektora gorset etyczny? Dlaczego nie podziękowano też radnym za to, że zezwolili burmistrzowi na wydanie pieniędzy naszych wspólnych na publikację?

Ponieważ autorom: Maksymilianowi Pszczolińskiemu i Bolesławowi Zawadzkiemu nie udało się „wielu materiałów wykorzystać w tym wydawnictwie” możemy być pewni jako czytelnicy, że autorzy dostarczą nam kolejną strawę duchową już niedługo, natomiast jako wyborcy, iż dr Bolesław Zawadzki już nigdy żadnego trudnego pytania burmistrzowi nie zada. Czy takiego radnego wybierali wyborcy z jego okręgu wyborczego…?

Joanna Porębska poinformowała też swych wiernych czytelników o planach wakacyjnych, a także o ambitnym planie znalezienia odpowiedzi na pytanie które stawia: - Dlaczego decyzja o opuszczeniu Polski jest łatwiejsza niż przeprowadzka w inny zakątek Polski?

Heroiczne poświęcenie pani redaktor, aby podczas wypoczynku zajmować się myśleniem refleksyjno – heurystycznym, jest godne podziwu i szacunku, i jako takie, jak sądzę, zostanie dostrzeżone przez naczalstwo w Olsztynie, co skutkować winno podniesieniem gaży dziennikarskiej do takiego poziomu, by nie trzeba było dorabiać na obczyźnie. Znaczy się podczas urlopu…

Zdaniem mego kumpla Stacha, część odpowiedzi (większa połowa, jak mawia się dość często w Lubawie…) dotycząca tej niechęci odjeżdżania „w Polskę”, była zawarta w eseju naszej gwiazdy eksportowej Tomasza Reicha, który twierdził za Witoldem Gombrowiczem, że „wyjeżdżać, to tak troszeczkę umierać” . Jest więc oczywiste i naturalne, że Polacy, naród ambitny (wesoły też, ale to temat na inny tekścik), wyznający dewizę „wszystko albo nic”, na raty umierać nie chce. Jeśli pani redaktor zechce skorzystać z tropu tutaj wypowiedzianego, będzie nam ze Stachem niebywale miło…

Na kolejnej stronie Błażej Urbański przekonuje czytelników, iż po meczu ostatniej szansy na zachowanie resztek sportowego honoru (to oczywiście nie jego sformułowanie), piłkarze Motoru udali się na długo oczekiwany odpoczynek. Cieszymy się ze Stachem, iż rednacz dobrał właściwe słowo, a nie zastąpił go na przykład słowem „zasłużony odpoczynek”.

Tytuł artykułu jest znamienny: - „Przekonali prezesa, żeby ciągnął ten wózek”. Prezes, Ryszard Góralski, tradycyjnie i regularnie co najmniej dwa razy w sezonie od lat już wielu, w związku z pojawiającymi się kłopotami organizacyjnymi, ale nie tylko przecież, rezygnuje ze stanowiska. Ścisłe kierownictwo w trybie nagłym na ogół się zbiera i przekonuje prezesa, by jako czołowy perszeron w okolicy wóz ten ciągnął nadal. Gdybym miał cos prezesowi podpowiedzieć, to bym zasugerował przypomnienie sobie starego polskiego przysłowia : - Baba z wozu koniom lżej. To taka przenośnia, gdyby pan Ryszard się zaparł i zaczął szukać w swym otoczeniu organizacyjnym kobiety…

Zdaniem nowego trenera Motoru Wojciecha Tarnowskiego potrzebne są drużynie wzmocnienia, a ponieważ Urbanski stwierdził, iż posiada on zielone światło i wolną rękę, należy być pewnym, iż Motor zasilą odpady Jezioraka przywiezione w teczce przez iławskiego trenera. Czyli nihil novi. Filozofia pracy jest constans, a więc historia się powtarza, czuję się jak w stanie deja vu…

W trzeciej odsłonie dotyczącej oświadczeń majątkowych osób publicznych Urbański, w swoim mniemaniu, jak sądzę, dowcipnym dochodzi do mało odkrywczych konkluzji, jak choćby tej, iż „oszczędności coraz mniejsze, choć zarobki poszły w górę”.

Ponieważ niedoróbki magistrackie zaczynają sobie coraz śmielej poczynać, ot choćby takim wpisem: - Śmiało - wał Pan prosto z mostu, najpewniej na główkę; ta przecie i tak od dłuższego czasu bezużyteczna, nieprawdaż? – informuję ich, że odpowiedź będzie. Regularna, trwająca do następnych wyborów. A ta najbliższa, może już jutro. Filozofia mojego pisania ma charakter constans. Pisać o faktach, komentować je bez manipulacji, jednym słowem obnażać mizerię rządzących, bo w Lubawie bez zmian…



Andrzej Kleina:
Wietrzenie umysłu
(9.07.2008)

Motto: Cuchnie wszędzie, co to będzie?!

Gilbert Keith Chesteterton pisał: „Gazeta nie istnieje po to, by dostarczać informacji – od tego są encyklopedie. Gazeta powinna roztaczać szeroką panoramę cudownego świata. Kiedy twój umysł zamyka się w najgorszej ciasnocie, gazeta wietrzy go i sprząta. Zmywa go polityką, szoruje do czystości sensacyjnymi morderstwami, przeciąga po nim wspaniałą miotłą życia”.

I mówi pisarz dalej: „Kolego, wszystkie artykuły są bzdurne. Tak naprawdę nie dowiesz się z gazet nic kompletnie o finansach, edukacji ani technice wojskowej. Ale za to zobaczysz wizję. Ujrzysz królestwa tego świata w całym ich blasku; wyśnisz sen pełen złota, olśniewającej wiedzy, wybitnych ludzi i chwały oręża”.

Dlatego kiedy widzę kolejne wydania „Głosu Magistrackiego” to widzę Lubawę cudowną, wywietrzoną i sprzątniętą wspaniałą miotłą Lubawskiej Spółki Komunalnej, wypróbowanej przyjaciółki magistratu. Nie zgodzę się jednak z Chestertonem, że wszystkie artykuły w Głosie są bzdurne. Większość jest optymistyczna. Nie dowiesz się z nich czytelniku drogi kompletnie o finansach magistratu, o jego zadłużeniu, o problemach dnia codziennego. Nie zobaczysz brudnego miasta, krzywych chodników, niebezpiecznych ulic. Nie zobaczysz braku dbałości o zieleń. Nie zobaczysz też słów krytyki.

Ale za to zobaczysz wizję burmistrza. Najnowszą choćby, jak... kryty basen. Zobaczysz również realne fakty. Choćby mostek przez rzeczkę (baaaardzo Lubawie potrzebny, prosto na sklep zielarski przewodniczącej rady, kuzynki burmistrza wychodzący) za bagatela 280 tysięcy zł. Mimo że 100 metrów dalej most taki pełnowymiarowy uświadczysz sprawny... Przeczytasz o wspaniałej rodzinie burmistrza po raz kolejny, bodajże piąty, o ich wiedzy, problemach okupacyjnych, aprowizacyjnych, ale nie tylko. Zobaczysz wybitnych ludzi intelektu (to ciągle o rodzinie), organizację życia społeczno-edukacyjnego w miasteczku po wojnie, ich pokłady niezmierzone empatii społecznej. Tak czytelniku. Wszystko to w Głosie zobaczysz.

W odróżnieniu od Chestertona, Thomas Jefferson pisał: „Obecnie nie można wierzyć temu co piszą gazety. Nawet prawda, gdy się do nich dostanie, wydaje się podejrzana”. Nie wierzcie jednak czytelnicy Jeffersonowi za żadne skarby, po prostu nie wierzcie. W Głosie prawda jest prawdą, prawo prawem, a sprawiedliwość sprawiedliwością...

Jako demokrata (niewykluczone, że szemrany) uważam, że werdykt większości w wyniku którego były naczelnik miasta został ponownie burmistrzem, powinien być respektowany (i ja to czynię przecież), ale może i powinien być krytykowany. Nie ma w tym nic zadziwiającego, mimo że w wielu anonimowych wypowiedziach próbuje się mnie obrażać i deprecjonować.

Nie znam żadnego zwolennika demokracji, który uważałby, że wyników demokratycznych wyborów nie wolno oceniać oraz że większość ma automatycznie rację. W demokrację wpisane jest prawo do namawiania do zmiany poglądów przez aktualną większość (i ja to czynię), co – jeśli nastąpi – powinno zaowocować innym burmistrzem i inną filozofią zarządzania po kolejnych wyborach.

Podczas sesji rady miejskiej w Lubawie po raz kolejny zadałem burmistrzowi szereg pytań. Prosiłem o wyjaśnienie dlaczego blokuje się moje teksty w witrynie magistrackiej, prosiłem też o wyjaśnienie wielu innych spraw.

„Głos (tzw.) Lubawski” nie poinformował w sposób nawet śladowy o moim wystąpieniu podczas sesji (podobnie jak o wcześniejszych, które to embargo obnaża mizerię rządzących i skundlenie Głosu). Skoncentrował się za to na opisie... prywatnej wizyty Chińczyka, partnera handlowego miejskiego radnego.

Ów Chińczyk uczestniczył w sesji, co – jak sądzę – miało go przekonać, jak znanym i uznanym, a także znaczącym w miasteczku jest postać jego partnera handlowego. Burmistrz wręczył przybyszowi herb Lubawy. Frazę powitalną przetłumaczył tłumacz. Nie był w stanie burmistrz powiedzieć po angielsku choćby „jak się masz, stary byku”. Jest bardzo prawdopodobne, że chiński biznesmen po powrocie tam, skąd jego ród, nada temat w jakimś lokalnym, bezpłatnym dodatku do „Renminribao” organie Komitetu Centralnego KPCh i opowie o spotkaniu z byłym funkcjonariuszem Komitetu Miejskiego PZPR aktualnym burmistrzem.

Po raz kolejny „redaktor” gazetki stanął na wysokości zadania. Po raz kolejny dowiódł, iż jest na garnuszku magistratu. Po raz kolejny sprzeniewierzył się etosowi dziennikarza.

Patologiczny układ w Lubawie trwa, a nawet rozwija się w najlepsze. Bolszewicki model funkcjonowania miasta kwitnie.



Andrzej Kleina:
Bronię mózgu
(7.07.2008)

Leopold Tyrmand pisał: „Bronię mózgu. Tego z odmętów kosmogonii i tego mniejszego, mojego własnego. Marksiści chcą wyciąć mózg z człowieka i włożyć go do słoja z ideową formaliną ich wyłącznej produkcji” (Dziennik, 1954). Tyrmand bronił mózgu przed partią, która „była, jest i będzie jedynym właścicielem umysłów, jedynym wyrazicielem myśli i nadziei oraz wyłącznym przywódcą i organizatorem ludzi”.

Bronię jak umiem nie tylko własnego mózgu, ale próbuję również mózgi innych mieszkańców miasteczka bronić przed neobolszewią lubawską, która „wie najlepiej” co mieszkańcom Lubawy jest potrzebne, zna doskonale ich potrzeby, zainteresowania, marzenia i troski, a nie prowadzi dialogu społecznego (chyba coraz skuteczniej to czynię, aczkolwiek jeszcze nie zadawalająco). Burmistrz z bezprzykładną determinacją walczy o to, by mieć wyłączność na umysły lubawian a także być wyłącznym przywódcą i organizatorem lokalnego życia ludzi. Jednakże wszelka krytyka ma sens zawsze i niezmiennie, wszak jest uczestnictwem wolnych ludzi z przestrzeni publicznej. A za osobę wolną się uważam.

Inni (nieliczni, niestety) wolni ludzie piszą w Internecie: „Nieporozumieniem jest zarzucanie krytykom obecnego UKŁADU w Lubawie totalnej nieuzasadnionej krytyki. Jest to krytyka bagna, które bąbluje za oficjalną sceną Lubawy lukrowanej w Głosie. Jest to totalna krytyka takiego stanu, w którym firma biznesmena obsługującego cały sektor komunalny (ciepłownictwo, sprzątanie miasta, wywóz śmieci, gospodarkę mieszkaniową itd.) zatrudnia żonę wiceburmistrza, poddzierżawia bratu wiceburmistrza obsługę cmentarza miejskiego a przy tym dokonuje intratnej zamiany gruntów z miastem. Krytyka zatrudniania redaktorów lokalnych gazet dla zabezpieczenia sobie spokoju medialnego. Jest to zdecydowany sprzeciw wobec stosowanych metod walki z ludźmi, którzy mają odmienne spojrzenie na rozwój miasta. Jest to sprzeciw wobec kłamstw za pomocą których neguje się wkład pracy w rozwój tego miasta innych ludzi niż z układu burmistrza. I wreszcie jest to sprzeciw wobec układu: miasto, zaprzyjaźniony biznes i „Głos”, którego redaktorem naczelnym był wiceburmistrz, a teraz jest jego koleś. Mówienie o tym ma sens, wręcz jest konieczne”.

Krzysztof Mętrak, tragiczna postać minionych lat, wrażliwy inteligentny i dogłębny obserwator rzeczywistości nie tylko filmowej, pisał: „Jak długo może trwać w człowieku zindoktrynowanym emocjonalna i umysłowa blokada, uniemożliwiająca dostrzeżenie prostych faktów i zwykłego zła?”. „W którym momencie fanatyzm wywołany jednostronną ideologią powoduje przebóstwienie wodza, tworząc coś w rodzaju religijnego kultu?”. „Stępienie uczuć i zakłócenie normalnej logiki – oto co charakteryzuje chorych, spaczonych, subiektywnie wiernych ludzi”.

Aktualność słów Mętraka widoczna jest niebywale w odniesieniu do lubawskich radnych w ich relacji podporządkowania się burmistrzowi. Wielu z nich poprzez umysłową blokadę nie zauważa prostych faktów i zwykłego zła. Stępienie uczuć i brak logiki, wiernopoddańczość wobec burmistrza – oto charakterystyka tych, wiernych nad wyraz, ludzi... Tym ludziom należy współczuć, ale ich zachowania należy piętnować. Co będzie czynione...

Dokonania magistratu, jak i grzech zaniechania są przedstawiane w sposób urągający jakiejkolwiek normie dziennikarskiej przez lokalną zaprzyjaźnioną prasę. Mutacyjny Głos Lubawski (bezpłatna, tygodniowa wkładka do Gazety Olsztyńskiej), jak i ta druga - Gazeta Lubawska - zdecydowanie gorsza od słabej pierwszej, kupiona stanowiskiem dyrektorskim dla jej cichego właściciela, są pismami skierowanymi przede wszystkim do mas niewykształconych i kuchennych i zgodnie z intuicyjnie (sic!) znanymi zasadami sztuki indoktrynacyjnej, stosują środki skuteczne w przekonywaniu niewykształconych i nieskorych do głębszej refleksji mieszkańców. Ich priorytetem było i jest urabianie umysłów poprzez porażanie szarych komórek i utrzymywanie w letargu posowieckim starszego pokolenia (im jest już wszystko jedno, a na wybory chodzą z przyzwyczajenia i wpojonego im treningu w minionej epoce) i wychowywanie kolejnego pokolenia homo sovieticusa - debilusa.

Aktywność lubawskiej prasy sterowanej przez ośrodek dowodzenia zlokalizowany w magistracie pozwala na bezprecedensową w historii grodu manipulację, rozumianą za Fabrice d^Alemida jako „wszelkie oszustwa, kłamstwa i patologiczne uwarunkowania, czyniące z człowieka ofiarę tych, którzy uzurpują sobie nad nim władzę”. Działania te, szeroko pojęte, a więc pomijanie informacji niekorzystnych, podawanie nieprawdziwych oraz prawdziwych jako będących odpowiednikiem zdobycia Mount Everestu zimą, oscylowały pomiędzy prawem a bezprawiem, nie przekraczając jednak tej granicy, ażeby można je nazwać przestępstwem.

Zarzucam lubawskiemu piśmidłu nędzną propagandę sukcesu. Zarzucam próbę utrzymania lubawian w stanie niedojrzałości dla obrony interesów nie tylko politycznych środowiska magistratu. Zarzucam walkę z prawdą.



Andrzej Kleina:
Magistracki leci kabarecik
(21.06.2008)

- Konieczność płacenia rozwiązała problem braku miejsc na Rynku, więc cel został osiągnięty – podyktowała usłużnemu redaktorowi Błażejowi Urbańskiemu w ubiegłym tygodniu Anna Tańska przewodnicząca Rady Miasta. Czy rzeczywiście cel został osiągnięty, ba, czy rzeczywiście to było celem? Czy przewodnicząca nie zdaje sobie sprawy z absurdalności swej wypowiedzi? Dopóki człowiek nie zabiera głosu, może sprawiać nawet wrażenia mędrca, ma wszak do dyspozycji mowę ciała, z charakterystycznym kiwaniem głową, cokolwiek gorzej kiedy zaczyna mówić… Bez podpierania się kartką.

Naiwność wypowiedzi przewodniczącej jest charakterystyczna. Idąc tym tropem rozumowania wystarczy podnieść ceny „standarówków” (biletów parkowania) o powiedzmy 100 % a miejsc będzie jak „mrówków”. Tyle, że dla kogo te puste miejsca…?

Burmistrz Edmund Standara w piśmie do niżej podpisanego stwierdził: - Kalkulacja ekonomiczna funkcjonowania SPP została wykonana przez pracowników urzędu i nie była głównym powodem dla którego wprowadzona została SPP. Decyzja o wprowadzeniu SPP została podjęta w oparciu o obserwację natężenia ruchu samochodowego w centrum Lubawy, a przede wszystkim narastającego problemu braku wolnych miejsc parkingowych lub ich zbyt małej rotacji na tym obszarze.

Rozczarowanie chłopców magistrackich mikroskopijnymi wpływami z tytułu zarzynania kierowców kolejnymi opłatami jest niemałe. Trzeba więc powiększyć SPP.

Organ magistratu, Głos Lubawski, piórem nadwornego żurnalisty Błażeja Urbańskiego zastanawia się, czy płatne parkowanie „rozkorkuje” także lubawski „pigalak”? Idiotyzm tego pytania jest porażający. Lubawski pigal, w odróżnieniu od Rynku nie jest ulicą przejazdową a ulicą ślepą, a więc nic nie musi być rozkorkowane. Czyli nie rozluźnienie problemu komunikacyjnego chodzi a o kolejne oskubanie kierowców.

Magistrat na gwałt bowiem szuka pieniędzy. Usłużni radni, na czele z kuzynką burmistrza, przewodnicząca Rady, zaakceptują każdy idiotyzm. Z ekonomicznego punktu widzenia SPP jest porażką, z społecznego klęską. Klęską aktualnej czerwonej władzy, która w deliryjnym paroksyzmie wyciąga brudne graby po kolejne pieniądze mieszkańców. Nie zdziwiłbym się wcale, gdyby dziewczęta i chłopcy z rady wprowadzili podatek za użytkowanie jezdni. Za zajęcie pasa ruchu. Preferowane byłyby autka o szerokości nie przekraczającej 160 cm. I bezwzględnie elektryczne…

Pieniądze potrzebne są na wszystko. Przede wszystkim jednak na igrzyska dla ludu. Zbliżają się Dni Lubawy, gwiazdy trzeba zaprosić, pokazać, a później opisać. Gwiazdom trzeba też przecież zapłacić. A one, przeterminowane, przyjadą, z playbacku zaśpiewają, i dalej pojadą w długą…

W Organie został opublikowany kolejny anonim, mimo, iż sygnowany innym Nickiem jak poprzednio, zakładam z dużą doza prawdopodobieństwa, iż pisany przez tę samą osobę. Ta sama tematyka, ta sama pozorna troska, ten sam obiekt ataku. Te same słowa, frazy, tok rozumowania. Rozbrajająca jest fraza „starego mieszkańca spółdzielni” który dyszkantem wyrzeźbił zacne słowa: (…) których to my starzy lubawianie dobrze znamy i możemy o nich powiedzieć… i bełkocik leci jak kabarecik…

Dobrze, że istnieje wolność słowa, że mamy demokrację, Internet i możliwość swobodnej wypowiedzi. Dobrze, że dodatek do Gazety Olsztyńskiej włącza się w piętnowanie patologii. Dzięki temu można w gazetce wypluć z siebie niczym nie skrępowane wypowiedzi pozwalające na obnażenie prawdziwych i skrywanych ciągot różnych indywiduów.

W orwellowskim „Roku 1984” opisane są słynne już „Dwie minuty nienawiści”. Organ magistratu kultywuje myśl Orwella otwierając, nie po raz pierwszy zresztą „Wierszówki Nienawiści”, dla frustratów odreagowujących swe niepowodzenia, porażki a nawet klęski. Ale, naczelny Urbański nie jest tak naiwny, by pozwolić komuś gratis na uprawianie własnego, zachwaszczonego intelektualnie i etycznie ogródka. Anonimy tego typu są wplecione w filozofię przetrwania aktualnej władzy. Wszyscy ci, którzy nie są z nami, są przeciwko nam, a skoro tak, to zootechnik czy agronom jak opisuje plastycznie, a jednocześnie złośliwie jednego z trzech, no może czterech solidnych, myślących autonomicznie radnych, jest potencjalnym zagrożeniem, bo nuż marzy mu się główny zydel magistracki i burmistrzem zostać zechce… No to mu z główki, niech zna swoje miejsce…